Walka w kisielu. „Dobry omen” – książka vs serial vs słuchowisko

-

Adaptacje: ciężki i skomplikowany proces. Książka, serial czy słuchowisko to zupełnie różne media opierające się na różnych metodach wywoływania emocji czy przedstawiania wydarzeń. Oczywista oczywistość (przygotujcie się, będzie ich w tym tekście kilka). Adaptacje nie mogą niewolniczo trzymać się pierwowzoru, ale muszą zachować duszę oryginału; jeśli oddalą się od niego zbyt daleko, tracą znaczenie.

Świetnym przykładem dobrej adaptacji, która jednak odbiegła od powieści, jest serial Magicy. Fabuła już dawno poszła swoją ścieżką, ale nadal czuć w nim głos Grossmana, a aktorzy z wielkim oddaniem składają hołd swoim książkowym odpowiednikom. Jak jest w przypadku Dobrego omenu? Czy serial, nomen omen, napisany przez samego Gaimana, zawiera wszystkie elementy powieści? Czy słuchowisko ma szansę sprostać takiemu zadaniu?

Open thine eyes, thine coco doth grows cold*

Zacznijmy od niezaprzeczalnego faktu, że Dobry omen – książka napisana w 1990 roku przez Neila Gaimana i Terry’ego Pratchetta – to perełka. Para pisarzy połączyła siły, żeby stworzyć swój passion project – historię dwóch przyjaciół zakochanych w ludzkości, próbujących zapobiec dosłownej, biblijnej Apokalipsie (włącznie z Jeźdźcami, Antychrystem i całym tym cyrkiem). Powieść zestarzała się z gracją i choć czasami przy lekturze występuje lekki cringe (wrażliwość białych hetero facetów trzydzieści lat temu…), to ogólnie wykazuje się jednak uniwersalnością. Przekaz, humor i lekkość pióra (piór?) autorów sprawiają, że do Dobrego omenu można wracać wiele razy i zawsze czerpać z niego przyjemność.

Tak dwójka głównych bohaterów, jak i postacie drugo- i trzecioplanowe są wyraziste. Pratchett zostawił po sobie mocny ślad, nawet poboczne postacie, osoby z jednego paragrafu, zapadają w pamięć. Styl obu autorów da się łatwiutko wykryć i niektóre części kleją się razem lepiej niż inne – widać, że to Gaiman zajmował się nadnaturalnymi elementami, a Pratchett wziął na siebie Adama i Ich.

Kaczki, to po nich spływa woda

Słuchowisko BBC, powstałe w 2017 roku, przedstawia wierną, lekko okrojoną wersję historii o aniele i demonie. Nie wprowadza nowych wątków, ale zachowuje kilka elementów, które zostały wycięte z serialu. Peter Serafinowicz w roli Crowleya ma niesamowitą charyzmę, w jego głosie słychać obietnicę groźby i niebezpieczeństwa. Wpływa to na postrzeganie jego relacji z Azirafalem (Mark Heap). Jest chłodniejszy i bardziej wyniosły niż demon z książki, ale ten lekko przesadzony występ wpływa pozytywnie na odbiór całości. Anioł został przedstawiony w kontraście, może trochę zbyt naiwny, ale to dobry wybór. Jako ciekawostkę dodam, że Merlin – pamiętacie Merlina? – Colin Morgan, wcielił się w postać słuchowiskowego Newta Pulsifera. Nie można go nie lubić.

Jeźdźcy, ekhm, Motocykliści Apokalipsy są, moim zdaniem, wyraźniejsi tu niż w serialu. Śmierć szczególnie jest bardziej efektywny, pracując tylko głosem, wpływając na wyobraźnię słuchacza. Niestety obecnie BBC nie udostępnia słuchowiska na stronie, ale zdecydowanie polecam wyszukanie.

You go too fast for me*

Przy książce i słuchowisku musimy zdawać się na własną wyobraźnię – jak wyglądają postacie, jaki ton nadają swoim kwestiom i tak dalej. Kolejna oczywista oczywistość. Serial podaje to wszystko na talerzu. Crowley ma twarz Davida Tennanta (który z jakiegoś względu świetnie kopiuje manieryzmy Billa Nighy’a), a Azirafal to Michael Sheen. Gaiman zabrał się za scenariusz. Według niego jednym z życzeń Pratchetta była ekranizacja ich wspólnej powieści. Autor Amerykańskich bogów wziął więc sobie ten projekt do serca. To ostatni prezent od przyjaciela. Nic dziwnego, że na serial czekałam wraz z tysiącami fanów z niecierpliwością (recenzja Popbookownika już wisi na stronie!).

Ograniczenia czasowe (sześć odcinków po pięćdziesiąt minut) zmusiły Gaimana do wycięcia paru wątków, ale też do dodania kilku elementów, by całość sprawdziła się jako serial. Bo to, co działa w książce, niekoniecznie musi w ekranizacji. W żadnym odcinku nie pojawili się ani dodatkowi Motocykliści Apokalipsy, ani siostra Pepper.

Najważniejszymi elementami Dobrego omenu są przede wszystkim przesłanie, humor i relacje między bohaterami. Optymistyczne podejście do ludzkości i człowieczeństwa oraz jakże charakterystyczny styl dialogów i scen zostały doskonale przetłumaczone na język serialu. Tu porównanie wychodzi praktycznie jeden do jednego. Crowley, Azirafal, Anathema i Adam z serialu mają dusze tych z książki.

Oh mamma mia, mamma mia, let me go**

Frances McDormand w roli Boga, a właściwie jej głosu, jest doskonała. I świetnie spełnia się jako wszystkowiedzący narrator – chyba najbardziej akuratna definicja tego pojęcia. Dzięki dodaniu tej „postaci” sporo humoru z książki nadal znalazło się w serialu. Wiele jej kwestii zostało wręcz bezpośrednio wyciętych z powieści. To prosty, ale efektowny trik i jestem wdzięczna Gaimanowi za ten dodatek.

Kolejna niebotyczna zmiana (khe khe khe… sama wyproszę się z pokoju…) to wprowadzenie do fabuły archanioła Gabriela o hipnotycznych fioletowych oczach – tu bawiący się doskonale Jon Hamm. Do niego należy rola prawdziwego antagonisty Azirafala. W książce nad Crowleyem zawsze wisieli Hastur i Ligur, ale anioł nie miał większych przeciwników czy szefów. Seriale rządzą się jednak innymi prawami, widzowie muszą kupić to, że także on czuje presję i zagrożenie. Archanioł „dziękuję za pornografię” Gabriel wypełnia tę dziurę, a jego oddział sługusów pomaga widzom jednoznacznie stanąć po stronie Aziego. Są fujkowi.

Nie wiem, w jaki sposób, ale twórcom Dobrego omenu udało się zdobyć utwory Queenu i we wszystkich odcinkach słychać ich piosenki! Bo jeśli nie widzieliście, w książce Bentley Crowleya zmienia każdą płytę na Największe Hity Queen. Tak. A zespół ma tak niepowtarzalną atmosferę i dzieli się nią z serialem. Odetchnęłam z ulgą, gdy je usłyszałam.

Serial pogłębia też relację pomiędzy aniołem i demonem. Pierwsza połowa trzeciego odcinka pokazuje te postacie od ogrodu Eden po czasy współczesne, zmieniające się nastawienie do przeciwnej strony, coraz większą sympatię do siebie. Jako jedyni rozumieją ludzkość, nasze wady i zalety. Niewiele pisałam o grze aktorskiej, a jest genialna! Tennant i Sheen są moimi Crowleyem i Azirafalem. I o ile w książce kocham demona (jak chyba każdy) i Tennant daje z siebie wszystko, z każdej sceny wyciska jak najwięcej emocji (sarkazm i przebiegłość to też emocje demona), tak jestem zaskoczona swoimi uczuciami wobec Aziego. Znalazł się on na mojej liście precious cinnamon rolls i nie pozwolę nikomu go skrzywdzić. Ma tu wyraźniejszą, bardziej subtelną osobowość. W wielu scenach prezentacja Sheena ściskała mi serce. Z resztą w rekordowym czasie stał się on także ulubieńcem Twittera, newest internet’s boyfriend. Niektóre postacie tak mają – wszystkie elementy układają się w idealną formę i powstaje taki Azirafal, który spojrzeniem przekazuje więcej niż niektórzy aktorzy całą swoją grą.

Under pressure**

Zakończenie. Od tego zależy powodzenie lub klęska serii. Droga do finału zgrywała się z tą z książki, postacie wykonały te same kroki, wydarzenia aż do Apokalipsy były takie same. Ostatni odcinek wywraca wszystko do góry nogami. Tu wychodzą właśnie prawa telewizji. Książka i słuchowisko kończą się spokojnie, bez wybuchu (bo przecież Apokalipsa została powstrzymana!), ale serial nie może – kulminacja i rozwiązanie to nierozłączne elementy tego medium. Widzowie muszą czuć satysfakcję. Jest więc i wybuch, niebezpieczeństwo i sprytne przekręty. Według mnie wyszło na plus. Pasuje do tonu serialu, tak jak zakończenie książki idealnie zaplata wątki z powieści. Dodatkowo mamy tu rolę życia Benedicta Cumberbatcha. Oj tak.

Werdykt?

W tym przypadku jest tylko jeden oczywisty zwycięzca. My, widzowie, czytelnicy i słuchacze. Niewiele fandomów ma to szczęście, że ich ukochane dzieło i jego adaptacje są dobre. Neil Gaiman i Terry Pratchett to humaniści. Dobry omen w każdej formie to pean wobec ludzkości i potencjału, jaki w niej tkwi. Ani zły, ani dobry – człowiek tkwi pośrodku. I każda z wersji doskonale to przedstawia. Wybierajcie – w zależności od tego, na co macie ochotę. A najlepiej wszystkie trzy – kolejność dowolna!

*cytat z serialu

**fragment tekstu piosenek Queen

Diana Cereniewicz
Diana Cereniewicz
Science fiction, boks, joga - to ulubieńce. Szczególnie science fiction, ale (często) zdarzają jej się też guilty pleasures w postaci filmów i seriali klasy c. Nie lubi spacerów w deszczu i smętnego gapienia się przez okno.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu