Wykorzystane szanse, czy zawiedzione nadzieje? „Narcos: Mexico” – recenzja serialu

-

Przed nami kolejna seria Narcos, tak samo intrygująca, jak i mrożąca krew w żyłach. Tym razem rozgrywa się w Meksyku w latach osiemdziesiątych, gdzie kształtuje się potężny kartel z Guadalajary. Znów obserwujemy nierówną walkę agentów DEA ze skorumpowanymi władzami i bezwzględnymi przestępcami. Mając w pamięci poprzednie, mistrzowskie sezony Narcos, wiemy, że poprzeczka została zawieszona niebotycznie wysoko. Bijąca rekordy popularności produkcja Netfliksa powraca, ale czy w wielkim stylu?
Po nitce do kłębka

Podobnie jak w pierwszej serii, twórcy Narcos: Mexico nie wrzucają widzów na głęboką wodę, ale cierpliwie opowiadają historię powstania największego meksykańskiego kartelu. Tak, jak nas do tego przyzwyczaili, wydarzenia komentuje narrator z offu, a materiał fikcyjny uzupełniają prawdziwe materiały w postaci zdjęć czy nagrań. Myślę, że śmiało możemy to uznać za jeden z najbardziej charakterystycznych elementów Narcos, który od pierwszych minut mile wita fanów również i w tej serii. Całość okraszona została również znakomicie dobraną muzyką, nierzadko będącą wręcz ironicznym komentarzem do obserwowanych na ekranie zdarzeń. Mamy więc w pełni wykorzystane piękno Meksyku, przedstawione na zapierających dech w piersiach ujęciach. Specyfikę czasów też świetnie odzwierciedlono, a widz wraz z włączeniem odcinka przenosi się do lat osiemdziesiątych, wyzierających z każdego najmniejszego szczegółu ukazanego w kadrze. Nie ma w tej produkcji rzucających się w oczy, nowych rozwiązań w montażu, czy sposobie przedstawienia biegu historii – od początku jest dynamicznie i wciągająco, czyli tak, jak można się było spodziewać. Szkoda tylko, że przez pełne dziesięć odcinków czułam niedosyt. I lekki zawód.

Wykorzystane szanse, czy zawiedzione nadzieje? „Narcos: Mexico” – recenzja serialu
Kadr z serialu „Narcos: Mexico”
Zamienili białe na zielone

Miguel Gallardo (Diego Luna) dzięki swojej charyzmie i wielkiej wizji nowego imperium narkotykowego, z policjanta i ochroniarza, przeistacza się w przywódcę największego kartelu w Meksyku. Dzięki umiejętnie zastosowanej perswazji przekonał najgroźniejszych przestępców, aby do niego dołączyli, tworząc działającą na ogromną skalę potężną narko-mafię handlującą marihuaną.

Po drugiej stronie barykady stoi Kiki Camarena (Michael Peña), agent DEA, którego prawdziwą misją jest wytropienie i złapanie każdego, kto ma jakikolwiek związek z handlem narkotykami. W Narcos: Mexico obserwujemy wojnę pomiędzy policją a kartelem. Walka jest krwawa, ale przede wszystkim nierówna, a to za sprawą zatrważającego poziomu skorumpowania władz i służb bezpieczeństwa w Meksyku. To właśnie znajomości i układy doprowadzają Gallardo na szczyt i w pewnym momencie tragicznie zmieniają bieg prowadzonego przez Camarenę śledztwa.

Uroczy narkoboss vs. krąglutki agent DEA

Diego Luna w początkowych odcinkach wręcz boleśnie nie pasował do odgrywanej przez siebie postaci. Jeśli do raczej wątłej postury dodamy niegroźne rysy twarzy i zmieszamy z ciepłym usposobieniem aktora – ciężko zobaczyć w nim narkotykowego bossa. Okazało się jednak, że w tym tkwi siła kreacji tego bohatera – z zupełnie niepozornego człowieka stawał się coraz bardziej bezwzględnym i wyrachowanym przestępcą. I z tym właśnie Luna świetnie sobie poradził.

Wykorzystane szanse, czy zawiedzione nadzieje? „Narcos: Mexico” – recenzja serialu
Kadr z serialu „Narcos: Mexico”

Kiki Camarena to zdecydowanie zaskakująca postać. Niesamowicie zawzięty i skupiony na celu, mierzył się z poczuciem bezsilności wywołanym panującymi w Meksyku układami. Skorumpowana policja, zamiast łapać przestępców, wręcz tonęła w papierach i zajmowała się głównie biurokracją. Camarena jednak robił wszystko, aby sprawiedliwości stało się za dość. Jego walka z Gallardo doprowadziła do tragicznych wydarzeń, będących najsilniejszym punktem całej historii. Tutaj również kreacja aktorska oraz warunki Peñii nieco odbiegały od „typowego” obrazu agenta DEA, znanego widzom z pierwszej serii Narcos. Stanowi to miłą odmianę i pozwala nam poznać nowy dla tej produkcji typ bohatera-detektywa, któremu kibicujemy od pierwszego odcinka.

Mimo świetnie wykreowanych, elektryzujących protagonistów i naprawdę dobrze wykonanej pracy aktorów pierwszoplanowych miałam wrażenie, że ciągle mi czegoś brakuje. Być może zaważyła miłość i absolutny podziw do kreacji aktorskich z Narcos. Rzeczywiście, w Mexico brakowało uroku Pedro Pascala, bezpardonowości Damiana Alcazara, czy wreszcie – charyzmy Wagnera Moury. Mały smaczek i spoiler w jednym – postać Pablo Escobara, odgrywana przez tego rewelacyjnego brazylijskiego aktora, pojawia się również w  tej produkcji. I choć jest na ekranie przez kilka minut, to tą jedną sceną kradnie całe show.

W Mexico zobaczymy jednak całe grono postaci drugoplanowych, które mocno przyciągają uwagę. Niestety, ich wątki twórcy zbyt szybko ucinali, odbierając im możliwość rozwoju. Mimo takiego skondensowania, są dobrze napisane i odegrane. A wśród nich na szczególne uznanie zasługuje Tenoch Huerta, który wcielił się w bliskiego współpracownika Gallardo – Rafaela Caro Quintero. Huerta stworzył postać magnetyzującą i szalenie intrygującą. Bywały chwile, kiedy bardziej niż losy śledztwa, ciekawiły mnie wydarzenia z życia Rafy.

Wykorzystane szanse, czy zawiedzione nadzieje? „Narcos: Mexico” – recenzja serialu
Kadr z serialu „Narcos: Mexico”
Solidnie wykonana robota

Nie mogę powiedzieć, że Narcos: Mexico to słaba produkcja. W porównaniu do poprzedniej serii wypada jednak blado i wyraźnie brak jej polotu. Nie mogę również odmówić twórcom tego, że stanęli przed naprawdę ciężkim zadaniem. Przebić trzy świetne sezony, które zaskarbiły sobie miłość widzów na całym świecie? Bardzo trudne, jeśli nie niewykonalne. Być może dlatego Netflix postanowił stworzyć oddzielną produkcję poświęconą Gallardo i dziejom meksykańskiego narkobiznesu. Nie da się jednak uniknąć porównań, niemożliwe jest też wyzbycie się oczekiwań co do jakości tego spin-offu.

Narcos: Mexico to po prostu dobrze wykonany serial. Realizacyjnie dopięty jest na ostatni guzik – od świetnych zdjęć, przez bardzo dobry montaż równoległy, po mistrzowskie role Luny i Peñii. Smutne jest jednak to, że najciekawszym odcinkiem okazał się ten, w którym pojawili się bohaterowie z Narcos – członkowie kartelu z Cali i Medellín, z Pablo Escobarem na czele. Te sceny uwydatniły przepaść pomiędzy oboma serialami. Brakowało tej mocy, do której jako widzowie jesteśmy przyzwyczajeni: było odrobinę mniej krwawo i nie działo się tak wiele i tak dynamicznie. Myślę, że tą produkcją w pełni mogą rozkoszować się wyłącznie ci, którzy nie widzieli poprzedniej. Tylko bez oczekiwań wyniesionych z Narcos można docenić zarówno aspekty techniczne, fabułę, jak i kreacje poszczególnych bohaterów. Ja z pewnością wrócę do Mexico, by przeanalizować wszystko jeszcze raz, odcinek po odcinku. Świeżo po seansie jestem w stanie podsumować go wyłącznie w jednym zdaniu – było dobrze, ale liczyłam na więcej.

https://youtu.be/VBLcYJ7C4F0

Aleksandra Plichta
Aleksandra Plichta
Zagorzała fanka podcastów true crime, zapalona czytelniczka książek o millennialsach i wierna miłośniczka powrotów do seriali sprzed lat. Tonie pod naporem stosu powieści do przeczytania i długiej listy rzeczy do obejrzenia, a to wszystko w rytm soundtracku złożonego z utworów, które królowały w latach 80.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu