Walka w kisielu. „Mroczne umysły” – film vs książka

-

Pozycje Alexandry Bracken sprzedają się jak świeże bułeczki, zarówno u nas, jak i zagranicą. Najpierw uwaga czytelników skupiła się na Mrocznych umysłach, później sporo pozytywnych opinii zebrała dylogia Passenger. Nic więc dziwnego, że Hollywood zwróciło uwagę na pozycje tej amerykańskiej pisarki. A kiedy Oko Saurona… znaczy się oko filmowego światka skieruje się w stronę jakiejś książki, może z tego wyjść tylko jedno – ekranizacja.

Osobiście mam pewien problem z twórczością Bracken – żadna z jej powieści nie wywarła na mnie wrażenia. Ot historyjki skierowane do nastoletnich czytelników, które szybko się czyta, jednak równie szybko się o nich zapomina. O ile Mroczne umysły okazały się w miarę ciekawe, aczkolwiek mam tej serii sporo do zarzucenia, tak początkowy tom dylogii Passenger miast zaserwować mi godziwą rozrywkę, zanudził mnie. A drugi, cóż, jeszcze po niego nie sięgnęłam, boję się, że kolejne spotkanie z bohaterami cyklu skończy się podobnie jak to pierwsze.

Nie o tej serii będzie jednak mowa, Wielkiemu Cthulhu dzięki, tylko o Mrocznych umysłach. Kilkanaście dni temu na ekrany kin trafiła bowiem ekranizacja prozy Alexandry Bracken. Wprawdzie nie spodziewałam się zbyt wiele po tym filmie, już sama zapowiedź pozostawiała sporo do życzenia, jednak jako miłośniczka książek dystopijnych nie mogłam nie obejrzeć produkcji Jennifer Yuh Nelson. I w tym momencie pojawia się odwieczne pytanie: co jest lepsze – książka czy film? Bez owijania w bawełnę napiszę – zdecydowanie to pierwsze.

Opowieść o…

Oto historia nastoletniej Ruby, która po wydostaniu się z obozu dla uzdolnionych dzieci, pragnie powrócić do rodziców. Miejsce, w jakim przebywała, w książkach jawi się jako obóz koncentracyjny dla młodych Amerykanów – tortury, poniżanie, doświadczenia, głodzenie, walka o przetrwanie to nieodzowne elementy dnia codziennego. Wszystko przez chorobę, która dotknęła najmłodszych – zaatakował ich wirus OMNI. Niektórzy zmarli na skutek infekcji, inni zaś zyskali nadprzyrodzone zdolności.

Niebiescy – posiadają telekinetyczne umiejętności, Żółci – władają energią, Zieloni – są niezwykle inteligentni, Czerwoni – manipulują ogniem, Pomarańczowi – kontrolują ludzkie umysły. Wszystkich, mimo tego, że niektórzy z nich to małe dzieci, a reszta niepełnoletnie osoby, uznano za niezwykle niebezpiecznych i zesłano do specjalnych obozów.

W książce czytamy o tym, jak wyglądało życie Ruby w takim miejscu – jak można się spodziewać, nie było ono usłane różami. Dziewczyna jest Pomarańczową, jednak dzięki swojemu darowi potrafiła zachować to w tajemnicy, wystarczyła odpowiednia manipulacja i przypisano ją do innego koloru.

Niestety w filmie bardzo spłycono temat obozów. Na początku, niezwykle szybko, poznajemy historię protagonistki – jak to przez przypadek wymazała się ze wspomnień swoich rodziców i trafiła do miejsca dla takich jak ona. Muszę przyznać, że wstęp ekranizacji okazał się nader interesujący – ukazano obóz, wprawdzie nie skupiono się aż tak na jego brutalnej stronie, ale widz wiedział, co się dzieje za murami, a dokładniej – kratami, instytucji. I gdyby tylko twórcy zachowali klimat początku filmu, obraz byłby o wiele lepszy.

Bohaterowie

Nie przepadam za Ruby, ani w powieści, ani w jej ekranizacji. Bohaterka nie jest może tak denerwująca jak Katniss z Igrzysk śmierci, jednak należy do gatunku tych, które najpierw działają, a dopiero później myślą. Niesie na barkach losy świata i bierze na siebie odpowiedzialność na każdą osobę, jaka wkroczy do jej życia.

Książkowa Ruby jest mroczniejsza niż ta filmowa, aczkolwiek jeszcze wszystko się może zmienić, zekranizowano dopiero jedną część serii, nic więc dziwnego, że bohaterka ma jeszcze nadzieję na lepsze jutro. Problem jednak w tym, że protagonistka z obrazu Jennifer Yuh Nelson okazała się najzwyczajniej w świecie nijaka. I nie wiem, czy to wina scenariusza, czy Amandla Stenberg powinna bardziej skupić się na odgrywanej przez siebie roli. Widziałam ją w Ponad wszystko i tam nie jawiła się jako bezpłciowa mimoza.

Wprawdzie książkowa Ruby także nie jest ideałem, stąd moje stwierdzenie, iż nie przepadam za tą postacią, ale ma w sobie więcej iskry. Potrafi pokazać pazurki, w filmie dzieje się to AŻ jeden raz, zawalczyć o swoje i wywieść wroga w pole. Cierpi, knuje, tęskni, popełnia błędy kocha. Ma jednak w sobie jakąś energię, żyje – niestety filmowej Ruby daleko do tej z powieści.

A Liam? Cóż… W książce o wiele bardziej lubię jego brata, jednak to, co zrobiono z nim w ekranizacji woła o pomstę do nieba. Problemem filmowych Mrocznych umysłów jest to, że twórcy obrazu nie potrafili wykreować ciekawych bohaterów. Nie wystarczy zaznajomić się z papierowym oryginałem produkcji, którą się bierze na tapet, powycinać z niej zbędne elementy, a resztę posklejać i oddać reżyserowi. Trzeba wiedzieć, co w danej chwili czują bohaterowie, jacy są, poprowadzić aktorów w dobrym kierunku, a nie wykastrować (wybaczcie, musiałam) postaci i udawać, że nic się nie stało. Filmowy Liam to pusta wydmuszka, która czasem coś powie, mrugnie okiem i będzie wodzić za protagonistką maślanymi oczami. C’est tout!

To może chociaż Suzume i Chubs wypadli przyzwoicie? Nie do końca. Dziewczynki było za mało, co jest niewybaczalne, gdyż to jedna z najciekawszych i najbardziej lubianych bohaterów książek Bracken, a chłopiec… został odchudzony. Tak, Pulpet nie jest już Pulpetem, a przynajmniej nie z wyglądu. Dobrze, że zostawiono mu cięty język i obdarzono charakterem. Można napisać, że ten bohater odniósł najmniej obrażeń.

Do zakochania jeden krok?

Skoro protagoniści rozczarowują, może w takim razie fabuła okazała się wciągająca? Otóż nie. Akcji w tym filmie jak na lekarstwo, jednak nie to stanowi największy, przepraszam – drugi największy problem obrazu, twórcy skupili się nie na tym co trzeba. Owszem, w książce pojawia się wątek miłosny pomiędzy Ruby i Liamem, nie dziwię się więc, że wykorzystano go także w produkcji. Tylko dlaczego zrobione z niego główną oś wszystkich wydarzeń? Czemu to, co najważniejsze i zarazem najciekawsze, wątek związany z odnalezieniem siedliska nastoletnich zbuntowanych, potraktowano po macoszemu?

A finał… Scena, kiedy Ruby pokazuje, na co ją stać, w powieści została bardzo dobrze przedstawiona i napisana, natomiast w ekranizacji znowu odarto ją z tego, co najlepsze. Po co niszczyć coś, co jest ciekawe, intrygujące i wzbudza w odbiorcy emocje? Nie mam bladego pojęcia, dlaczego twórcy filmu przedstawili finalne starcie w taki, a nie inny sposób. Wypalili się? Nie jest to żadnym uzasadnieniem, w końcu mieli gotowy materiał, wystarczyło go tylko przenieść na ekran.

Mroczne umysły nie są serią idealną, mam oczywiście na myśli książki, jednak posiadają kilka naprawdę dobrych wątków i momentów. Nie mogę tego samego powiedzieć o filmie – wprawdzie otrzymaliśmy dopiero ekranizację pierwszego tomu, jednak już teraz napiszę, że nie chcę, by powstały kolejne. Po co tworzyć coś, co rozczarowuje, przyprawia o szybsze bicie serca, ale nie z ekscytacji, tylko zdenerwowania, iż zaprzepaszczono potencjał książki. Może lepiej zająć się czymś innym niż niszczenie powieści.


Polecamy nasze inne artykuły z tej serii:
Walka w kisielu. „Pułapka czasu” – film vs książka
Walka w kisielu. „Ania z Zielonego Wzgórza” – serial vs film
Walka w kisielu. „The Kissing Booth” – film vs książka
Walka w Kisielu. „Koszmar z ulicy Wiązów” – stare vs nowe

Monika Doerre
Monika Doerre
Dawno, dawno temu odkryła magię książek. Teraz jest dumnym książkoholikiem i nie wyobraża sobie dnia bez przeczytania przynajmniej kilku stron jakiejś historii. Później odkryła seriale (filmy już znała i kochała). I wpadła po uszy. Bo przecież wielką nieskończoną miłością można obdarzyć wiele światów, nieskończoną liczbę bohaterów i bohaterek.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu