Walka w Kisielu. „Koszmar z ulicy Wiązów” – stare vs nowe

-

O tym, że współczesnym wersjom klasycznych horrorów daleko do swoich pierwowzorów, a co za tym idzie, nie spełniają one oczekiwań fanów gatunku, przekonałem się aż nadto. Na palcach jednej dłoni (no, może u dwóch) można wyróżnić udane remake’i, warte zwrócenia na nie uwagi.

Przykładem tego są chociażby krwawe Wzgórza mają oczy w reżyserii Alexandre’a Aja czy klimatyczna Kobieta w czerni Jonathana Watkinsa, co do której pojawiły się również opinie, iż jest lepsza nawet od oryginału z końca lat osiemdziesiątych. Oba dzieła starają się opowiedzieć na nowo dobrze znaną nam historię, rzucając inne, świeże spojrzenie na poszczególne wątki. Dziś przyjrzymy się  jednemu z najlepszych horrorów w historii kina – Koszmarowi z ulicy Wiązów.

Od premiery kultowego dzieła świętej pamięci Wesa Cravena minęły przeszło 34 lata. Mimo upływu tak długiego okresu, najbardziej rozpoznawalny czarny charakter, Freddy Krueger, nie przestał być popularny nawet na sekundę. W Stanach Zjednoczonych został otoczony szczególną czcią, co można było zaobserwować w krótkim czasie od premiery. Nietrudno się temu dziwić. Reżyser stworzył niepowtarzalnego, nietuzinkowego, słynącego z nad wyraz czarnego humoru, złego. A nic tak nie intryguje i ciekawi, wzbudzając przy tym skrajne emocje, jak psychologiczne uwarunkowania dokonywanych zbrodni oraz charakterystyka osoby, która ich dokonuje, prawda? Trzeba przyznać, iż mordercy, zwłaszcza seryjni, cieszą się dużym zainteresowaniem w popkulturze. W niektórych sklepach wciąż można nabyć figurki POP z  podobizną potwora ze Springwood, nie wspominając o koszulkach czy pamiętnym rekwizycie – rękawicy z czterema ostrzami, którą bezwzględny zabójca bezlitośnie rozpruwał bebechy swoim ofiarom.

Jednak postać, na przestrzeni kolejnych dekad, przeszła metamorfozę z fantasmagorycznego zabójcy do ponurego pedofila. Niestety transformacja ta psuje archetypowy wizerunek antybohatera. Budzący podświadome lęki, czyhający w najgłębszych zakamarkach snów dzieciobójca został okradziony ze statusu quo. Pierwowzór wciąż jest więc filmem grozy, który na zawsze będzie gościł w sercach fanów gatunku, a remake tylko utwierdza nas w przekonaniu, że czasem nie warto odświeżać klasyków, by nie nadszarpnąć dobrego mienia uznanej franczyzy.

Stare, ale jare

Nie podlega żadnej wątpliwości stwierdzenie, iż oryginał  jest o niebo lepszy od remake’u i to pod każdym względem. Koszmar z ulicy Wiązów Cravena święcił sukcesy w złotej erze filmów grozy, kiedy to powstały, między innymi serie Halloween, Piątku trzynastego czy Teksańskiej masakry piłą  mechaniczną, uznawane po dziś dzień za najważniejsze dzieła gatunku. Między innymi dzięki niemu w latach osiemdziesiątych nurt kina eksploatacji mocno się rozwinął. Przedstawiciel produkcji klasy B szybko stał się blockbusterem, jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym i sugestywnym horrorem, który przy niespełna zaledwie dwumilionowym nakładzie zarobił ponad dwadzieścia pięć i pół milionów! Nie tylko więc pozostaje mocno dochodowym obrazem, lecz jest również jednym z najsłynniejszych slasherów. Wszystko dzięki kultowej postaci, w którą wcielił się znakomity Robert Englund. Freddy Krueger, władca snów, uosobienie samego szatana, nietuzinkowy morderca, jak dotąd, pozostaje niedoścignioną ikoną.

Pomysł na ucharakteryzowanie postaci zrodził się u reżysera w wyniku doświadczeń z okresu swojej młodości.. Na ten stan złożyły się dwa wydarzenia z jego dzieciństwa, które, , odcisnęły mocne piętno na psychice stwórcy. Pierwszym z nich jest stanie się ofiarą mobbingu w szkolne, drugim zaś nieprzyjazne spotkanie z bezdomnym. I tak oto powstał najbardziej ekstrawagancki i ekscentryczny zabójca w historii kinematografii. Sam obraz, holistycznie, jest dziełem niezwykle sugestywnym, balansującym na granicy rzeczywistości i iluzji, budzącym podświadome lęki oraz co najważniejsze – skutecznie oddziałującym na wyobraźnię odbiorców. Oniryczna konwencja, w której surrealistyczny koszmar przeradza się prawdziwą makabrę, a do tego hektolitry krwi, wzbudzają grozę i pozostawiają nas w przekonaniu, że nawet w tak intymnej sferze naszego życia, jaką są ludzkie sny, nie można czuć się bezpiecznie.

Nowe nie znaczy lepsze

Szkoda tylko, że potencjał kultowego horroru w dużej mierze nie został wykorzystany. Remake z 2010 roku, w reżyserii Samuela Bayera, jest daleki od ideału. Tak przesadnie negatywne odczucie względem tej wersji może być po prostu podyktowane silną tęsknotą za produkcjami z lat siedemdziesiątych oraz osiemdziesiątych, niepowtarzalnym klimatem VHSowych produkcji czy prostymi, aczkolwiek całkiem miłymi dla oka efektami specjalnymi. Choć z drugiej strony możliwe, że to jednak wynik jakiejś głębszej refleksji nad ontologicznymi uwarunkowaniami pierwowzoru? Jedno jest pewne – zadanie wyznaczone przez stwórców, było niezwykle trudne do wykonania. Jak dokonać reinterpretacji dzieła, które powaliło na kolana wiele innych poprzedników, w tym chociażby wspomnianą wcześniej Teksańska masakra piłą mechaniczną oraz zaistniało jako jeden z najlepszych slasherów w historii kina? Presja towarzysząca całej ekipie filmowej podczas pracy nad produkcją  musiała być ogromna i niestety nie udało się spełnić oczekiwań odbiorców. Stwierdzenie, iż jest to słabo odgrzany kotlet w tym przypadku zawiera w sobie eufemizm. Zastrzeżeń względem niego można mieć wiele.

Oryginał Cravena stawiał przede wszystkim na siłę sugestii, poprzez nałożenie na nią onirycznej konwencji, co dało niesamowity efekt. W przypadku współczesnej wersji koncepcja ta została po prostu zaniedbana. Metafizyczne aspekty zredukowano do minimum, kładąc większy nacisk na biograficzne wątki postaci. Twórcy sądzili, że zdołają zrekonstruować legendarną postać na nowo, w ponad półtoragodzinnym materiale, i w tym względzie mocno się przeliczyli. Miała zabrzmieć historia i zabrzmiała, ale zdecydowanie zbyt poważnie. Dawny, cyniczny i sarkastyczny w obyciu morderca zniknął bezpowrotnie. Pozostał po nim tylko niewyraźny ślad, złożony ze szczątków surrealistycznych koszmarów i ubarwionej komputerowo charakteryzacji. Podobny patos wkradł się także w genezę Kruegera. Ekscentryczny dzieciobójca zamienił się w sponiewieranego przez życie pedofila. Pierwotnie ten zamysł miał być zrealizowany, ale z obawy przed zbyt negatywnym odbiorem, na poziomie charakterystyki czarnego bohatera wprowadzono niedopowiedzenie. I tak oto ikona amerykańskich horrorów została, mówiąc kolokwialnie, sprofanowana.

I na tym zarzuty odnośnie produkcji się nie kończą. Jednym z głównych celów tworzenia remake’ów jest odświeżenie dziejowych klasyków. Niestety w tym przypadku można mówić o  marnym odrestaurowaniu. Ogólnie obraz odznacza się za małą  dynamiką. Brakuje w nim tego blasku i klimatu, którym możemy zachwycać się w oryginalnej wersji. Akcja rozkręca się mozolnie, a jak już nabierze tempa, to historia staje się zbyt trywialna.

Remake Koszmaru z ulicy wiązów jest niestety kolejnym dowodem na to, że niektórych klasyków nie warto odświeżać. Nie tylko nie wnoszą one zbyt wiele do współczesnego kanonu horrorów, ale także nadszarpują dobry wizerunek pierwowzoru. W tym starciu jednogłośnym i zdecydowanym zwycięzcą jest kultowy film grozy w reżyserii Wesa Cravena.

Marcin Panuś
Marcin Panuś
Zafascynowany horrorem od najmłodszych lat. Twierdzi, że pierwszy film grozy obejrzał już w wieku sześciu lat. Wierny fan Freddy’ego Kruegera. Od postmodernistycznego kina woli stare dobre produkcje klasy B. Typ aktywisty i sportowca, z milionem pomysłów na siebie. Ceni sobie szczerość i otwartość u ludzi oraz bliższe relacje z innymi. Stawia na samorealizację poprzez zainteresowania i pasje. Może kariery badmintonisty nie zrobi, ale ma zadatki by być dobrym pedagogiem. W wolnym czasie lubi zagłębiać się w poezji. Wciąż podtrzymuje obietnicę, że kiedyś wyda swój skromny tomik.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu