Ciemność, ciemność widzę! „Shadows House” – recenzja mangi, tomy 11–13

-

Za przekazanie egzemplarzy recenzenckich mang Shadows House, do współpracy recenzenckiej, dziękujemy wydawnictwu Waneko.

Nie może pani w chwili słabości dać się przekabacić elementowi wywrotowemu i zejść ze słusznej drogi. Czy zapomniała już pani o swojej ogromnej motywacji, by dorosnąć? Proszę dać mi szansę na rozwój. Aby dorosnąć, nie można odwracać wzroku od cierpienia. Musi pani wytrzymać.

Shadows House, tom 11

Całkiem niegroźny cytat, prawda? Kto by pomyślał, że to wstęp do sceny przedstawiającej katowanie do krwi (i niemal nieprzytomności) kilkunastoletniej dziewczynki. I to na jej własne życzenie.

Witamy z powrotem!

Przekroczyłem granicę dziesięciu tomów, mogę więc przestać bać się spoilerów i bez ograniczeń omówić dotychczasową fabułę: nareszcie! Ostatnią recenzję o Shadows House, skupiającą się na poprzednich czterech częściach, napisałem prawie że równo rok temu, a więc… trochę czasu minęło. Sądzę nawet, iż obroniłbym się przed każdym popkulturowym sądem (swoją drogą, już dawno oficjalnie powinno powstać taka instytucja, rozstrzygająca na przykład zasadność fanowskich teorii, albo zakazująca niektórych rebootów czy sequeli) twierdząc, że nic nie pamiętam. Na szczęście, nie jest tak źle. Tę serię naprawdę ciężko zapomnieć.

Może to nieco inne podejście dla klasycznego, skąd inąd, tematu, zostawia w umyśle trwały ślad? Grupa dzieci i nastolatków, mieszkająca w wielkim domu i całkowicie oddana służbie swoim mrocznym klonom pozbawionym oblicza: to materiał na horror. Krótki, lecz intensywny, przepełniony opętaniami i morderstwami, a zakończony „magicznym oczyszczeniem” Wielkiego Zła, bądź jego uśpieniem. Tu jednak całość przybiera dziwną z początku formę thrillera psychologicznego z wątkami kryminalnymi. Czytelnik dostaje wszystko poza tym, czego się spodziewał. Tylko czy ta sztuczka wciąż działa?

shadows houseOtóż nie…

Przez dotychczasowe tomy fabuła Shadows House zachowywała się jak wąż. Wiem, pokręcona metafora, dajcie jej szansę. Otóż historia pełza powoli, lecz w jednym, określonym i czytelnym kierunku: będziemy wiedzieć coraz więcej o tej przerażającej rezydencji, a ostatecznie dzieci się z niej uwolnią (albo zginą próbując). To było jasne od początku. A wszystkie te zakola i zawijasy to wątki poboczne, rozwijające świat oraz poszczególne tajemnice, odwracające uwagę czytelnika od głównych wydarzeń. Emilico i Kate, nie ważne jak wiele przeszkód spotkają na swojej drodze, mają jasno kreślony cel: wolność. Zdobywają doświadczenie, wiedzę, nowe znajomości, a co kilka tomów wąż prostuje się gwałtownie, ujawniając fabularną bombę. To, że żywe lalki to tak naprawdę ludzie, było do przewidzenia. Ale człowieczeństwo Kate? Albo ujawnienie przeszłości głównych bohaterów oraz prawdziwego źródła sadzy? Czytałem te rozdziały z otwartymi oczami i wypiekami na twarzy. Dlaczego więc w tomach jedenastym, dwunastym i trzynastym, przestajemy poruszać się do przodu?

Na ale tak to bywa, jak liczba spisków przekracza poziom krytyczny i nie da się już ich scenariuszowo opanować. Każdy chce być silniejszy, bardziej poważany, wszyscy pragną rządzić i pomiatać resztą – nawet bohater na trzecim planie, którego widzimy zaledwie przez parę stron. A po środku całego tego egoistycznego chaosu stoją Emilico i Kate, przewodząc kilku ogarniętym dzieciakom, starając się przy tym nie zginąć. Dorośli zachowują się jak kilkulatki, którym ktoś dał klucz do sklepu ze słodyczami, a nastolatki tak, jak gdyby dostały pierwszą wypłatę. Zero samokontroli po którejkolwiek ze stron: thriller zamienia się w farsę. Przez trzy króciutkie tomiki kręcimy się w kółko, pomimo iż, paradoksalnie, są przeładowanie dialogami i wewnętrznymi rozterkami bohaterów. Tylko te informacje nie niosą ze sobą żadnej treści! To, że nikomu nie można ufać, bo „czarna kawa wyprała im mózgi”, widziałem już dawno. A coś poza tym? Spisek spiskiem spisek pogania, tajemnica goni tajemnicę, a jak potrzeba się wkraść w łaski Odznaczonych, to zajmuje to łącznie ze cztery, może pięć rozdziałów. No bardzo finezyjny scenariusz.

…do końca

A najgorsze w tym wszystkim jest to, że ta seria, pomimo znaczącego spowolnienia tempa wydarzeń i fabularnego kręcenia się w kółko, ma swoje… „momenty”. Czasem to nagły, lecz w pełni wiarygodny plot twist, wywracający mój dotychczasowy obraz danego bohatera na lewą stronę. Innym razem pojedyncza scena, odsłaniająca nieco bardziej kurtynę zakrywającą ten mroczny świat, przepełniony w równiej mierze strachem, co żądzą władzy. A niekiedy to tylko jeden kadr, zawierający nie mniej, nie więcej, niż twarz dziecka i krótkie zdanie. Jestem już blisko tydzień po lekturze tomu trzynastego, jednak wciąż pamiętam pewną szczególną stronę, którą tam znalazłem. Ciekawe czy kiedykolwiek ją zapomnę.

Piszę to z niemałym wahaniem, ale dla właśnie dla takich niespodziewanych „momentów” nie skreślę jeszcze całkowicie tej serii i poczekam na dalsze części. To naprawdę kawał świetnej historii, szkoda byłoby, gdyby ta mozolnie budowana przez ostatnie tomy wieża spisków i tajemnic runęła pod własnym ciężarem.

Pozostałe recenzje tej serii:

shadows house

 

Tytuł: Shadows House

Autor: so – ma – to

Gatunek: horror, dramat, tajemnica, supernatural, seinen

Wydawnictwo: Waneko

podsumowanie

Ocena
6

Komentarz

Stało się dokładnie to, czego się obawiałem: liczba postaci i wątków zaczęła przeważać nad ich jakością.
Przemysław Ekiert
Przemysław Ekiert
W wysokim stopniu uzależniony od popkultury - by zniwelować głód korzysta z książek, filmów, seriali i komiksów w coraz większych dawkach. Popijając nowe leki różnymi gatunkami herbat, snuje głębokie przemyślenia o podboju planety i swoim miejscu we wszechświecie. Jest jednak świadomy, że wszyscy jesteśmy tylko podróbką idealnych postaci z telewizyjnych reklam.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu

Stało się dokładnie to, czego się obawiałem: liczba postaci i wątków zaczęła przeważać nad ich jakością.Ciemność, ciemność widzę! „Shadows House” – recenzja mangi, tomy 11–13