Niepisana zasada mówi: nie oglądaj serialu, zanim nie przeczytasz książki. Wie o tym niemal każdy, kto namiętnie czyta wszystko, co w ręce mu wpadnie.
Niestety ja, po raz pierwszy od wielu lat, złamałam tę zasadę. Przeżyłam szok już po przeczytaniu kilku pierwszych stron. Jak? Dlaczego? Co tu się stało? Do tej pory zadaję sobie te pytania, kiedy w głowie porównuję serial z książką. Jesteś ciekawy, co według mnie jest lepsze? Przeczytaj artykuł, a następnie sprawdź, co bardziej przypadnie Ci do gustu.
Czym właściwie jest Opowieść podręcznej?
Opowieść podręcznej polecił mi kolega. Znalazłam serial na HBO i zdecydowałam się zaryzykować. Dlaczego zaryzykować? Bo nie przepadam za obrazami tego typu. Historia, choć w połowie wydaje się realna, a w połowie nie, zachwyciła mnie już od pierwszego odcinka. Ale po kolei. Serial został wyreżyserowany na podstawie powieści kanadyjskiej pisarki Margaret Atwood z 1990 roku (istnieje również film). Opowiada o świecie, który stał się piekłem dla kobiet. Stany Zjednoczone, a dokładniej ich część, w związku z rosnącym spadkiem liczby urodzeń dzieci oraz bezpłodnością, zamieniły się w Republikę Gileadu.
W nowo powstałym kraju zaczęto rygorystycznie przestrzegać zasad Pisma Świętego, a dla społeczeństwa liczyło się jedno – płodzenie dzieci. Feminizm oraz homoseksualizm zaczęto srogo karać, wręcz eliminować. Od tej pory kobiety zaczęły, nie z własnej woli, służyć bezpłodnym małżeństwom i na potrzeby państwa stały się tzw. podręcznymi. Zmuszono je do porzucenia własnych rodzin, „okradziono” z wszystkich praw, zakazano czytać, samodzielnie wychodzić, zamknięto w domach Komendantów, a ich jedynym celem stało się rodzenie dzieci. Każda podręczna, raz w miesiącu, a dokładniej w dni płodne, miała obowiązek kłaść się na łożu małżeńskim swoich gospodarzy, między nogami żony Komendanta, i pokornie modlić się o to, aby jej zarządca ją zapłodnił.
Dawne życie odeszło w niepamięć, a najmniejsza wzmianka o nim wiązała się z karą cielesną. Bohaterką Opowieści podręcznej jest Freda, czyli kobieta, która trafiła do domu jednego z najbardziej poważanych Komendantów – Freda Waterforda i jego żony, Sereny. Z czasem zaczyna przekonywać się, że mimo idealnej otoczki świata, który stworzono, nic nie jest takie, jakie się wydaje. A najciemniej jest pod latarnią.
Książka a serial – różnice
Tak jak wspomniałam, najpierw obejrzałam serial, a dopiero później sięgnęłam po książkę. I niestety – żałuję. Może w innym wypadku, tak jak zawsze, stałabym murem za powieścią, a nie ekranizacją. Serial zrobił na mnie dużo większe wrażenie. Lepiej oddaje klimat historii i, w przeciwieństwie do książki, nie jest przegadany. Bo to właśnie w powieści spotkałam się z wręcz przesadzonymi, chwilami poetyckimi opisami niemal wszystkiego, co otacza bohaterkę.
Pierwszą różnicą jest przedstawienie postaci Sereny Waterford, z domu Joy. W serialu jest młodą, atrakcyjną kobietą z charakterem. Książka przedstawia ją inaczej zwłaszcza w kwestii wyglądu, a dokładniej jako starszą, grubszą, bo z dwoma podbródkami, osobę chodzącą o lasce. Podobnie jest z Komendantem. Na uwagę zasługują także pojedyncze sceny. Przykładowo w powieści Freda wraz z Gleną, podręczną towarzyszącą jej w trakcie zakupów, która także występuje w serialu, spotyka turystów z Japonii i pokornie mówi im, że jest szczęśliwa, będąc tym, kim jest. W ekranizacji taki moment się nie pojawia.
Wracając do postaci, w powieści opisano także niejaką Corę, czyli jedną z Mart (pomoc domowa), służącą Waterfordom. Producenci obrazu zdecydowali się na pokazanie jedynie jednej z dwóch Mart i oczywiście nie była to Cora. Romans Fredy z Nickiem, kierowcą rodziny także zaczyna się szybciej i inaczej, niż przedstawili to producenci. I tak dalej, i tak dalej, bo można wymieniać bardzo długo.
Podsumowując – co jest lepsze?
Serial. Oglądając Opowieść podręcznej śmiałam się, płakałam i przeżywałam losy bohaterki tak, jakbym ją znała. Nie brakowało mi ani dowcipu, ani wzruszających momentów. Producenci postarali się, żeby wszystko tam było.
Czytając książkę, niestety, chwilami miałam ochotę ją odłożyć. Jest przegadana, za dużo w niej opisów, a przede wszystkim pseudofilozoficznych myśli Fredy, która zaczyna wręcz irytować czytelnika. W serialu wszystko zostało dokładniej pokazane. Opowiedziano w nim o tym, jak kształtowały się losy Republiki, wyjaśniono dokładnie, dlaczego tak się stało. W powieści mi tego zabrakło.
Ekranizacja zawiera także niesamowicie ciekawe wątki poboczne, takie jak losy bohaterów drugoplanowych. Dodatkowo Atwood wykreowała postać Fredy w bardzo specyficzny sposób. Zaczęłam odczuwać do niej niechęć, a gdy oglądałam serial, było wręcz przeciwnie. Doceniam Margaret Atwood za to, że wymyśliła świetną historię.
Na pewno książka ma potencjał. Jednak ekranizacja przebija ją po tysiąckroć. Nie wiem jak Ty, ale ja wybieram serial.