Meksykański Constantine? „Diablero” – recenzja serialu

-

Pewnie was nie zaskoczę, ale niezwykle lubię Constantine’a. Cierpię bardzo, że nie doczekał się kolejnej pełnometrażowej produkcji, a serial umarł po pierwszym sezonie (wciąż nie jestem w stanie pojąć, dlaczego świat mi to zrobił i ograniczył występy Matta Ryana do tych w Legends of Tomorrow!). Przyznaję, że po Diablero od Netflixa oczekiwałam czegoś podobnego do historii ulubionego egzorcysty. Czy moje wyobrażenia się ziściły?

 Odnoszę wrażenie (niepoparte żadnymi badaniami, bo ich nie przeprowadziłam), że Netflix coraz częściej sięga po produkcje nieanglojęzyczne. Zwłaszcza ostatnio pojawiło się kilka ciekawych tytułów: indyjskie Selection Day, niemieckie Parfum, polskie 1983 (chociaż wciąż nie wiem czy konkretny serial podpada pod kategorię „udane”), turecki The Protector, a także amerykańsko-meksykańskie Narcos: Mexico. A także Diablero – na podstawie prozy meksykańskiego pisarza, F.G. Haghenbecka, o której możecie przeczytać w innym miejscu na naszym portalu. Zapewne, gdybym sięgnęła nieco głębiej niż to, co już widziałam lub dopiero mam w planach zobaczyć, to znalazłabym znacznie więcej takich propozycji.

Demony są wśród nas!

Właściwie muszę przyznać, że niezwykle lubię motyw egzorcystów, walczących z demonami i całym złem tego świata. Najlepiej takich opuszczonych przez siły dobra, bo anioły i Bóg albo nie interweniują, albo dali drapaka w bliżej nieznanym kierunku. Mogą też, oczywiście, nie istnieć. Ostatecznie powód ich absencji nie robi mi większej różnicy, ponieważ liczy się efekt – ludzie są pozostawieni samym sobie. Pewnie dlatego do gustu przypadła mi książkowa seria autorstwa Mike’a Carey’a (jednego z twórców komiksowego Constantine’a) o przygodach Felixa Castora (bardzo polecam!). Wróćmy jednak do Diablero, które też zdaje się mocno bazować na motywie walki człowieka z siłami piekielnymi i próbie utrzymania chociaż pozorów ładu.

Meksykański Constantine? „Diablero” – recenzja serialu
Kadr z serialu „Diablero”

Kiedyś pomiędzy dobrem i złem panowała względna równowaga, a na jednego demona przypadał anioł. Sielanka nie mogła jednak trwać długo. Bóg i skrzydlaci odeszli, zostawiając ludzi na pastwę mało przyjaznych mocy. Ludziom zostali tytułowi diablero – jednostki na tyle specyficzne, że będące w stanie wypędzić niechcianego lokatora z ciała niewinnych osób. Jednym z nich jest Elvis Infante (Horacio Garcia Rojas), którego drogi krzyżują się z losem księdza Ramira Ventury (Christopher Von Uckermann), gdy tego drugiego wzywają do szpitala. Okazuje się, że  matka jego dziecka (tak, do tej pory nie miał bladego pojęcia, że jest ojcem) została napadnięta, a ich córka porwana. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że stał za tym demon.

Karuzela śmiechu?

Tak szczerze, to nie wiem, co o Diablero myśleć. Z jednej strony są takie aspekty tego serialu, które najchętniej doszczętnie rozjechałabym walcem bezpardonowej krytyki, zostawiając po nich krwawą plamę. Na przykład sporą część efektów specjalnych (momentami straszących pokracznością oraz topornością, zwłaszcza w scenach opętań) czy nieco karykaturalną główną intrygę, obserwowaną przeze mnie z uniesioną „brwią niedowierzania”. Z drugiej jednak strony uruchamiał mi się proces, który na własny użytek nazywam „trybem Trudnych spraw”, czyli „ten odcinek jest tak idiotyczny, że obejrzę go do końca, bo mnie wciągnął”. Tak się złożyło, że jakoś wytrwałam do końca pierwszego sezonu bez większych uszczerbków na psychice (przynajmniej tak sobie wmawiam), ostatecznie bawiąc się całkiem nieźle.

Bohaterowie w Diablero nie porywają, a dobór czwórki głównych postaci przypomina mi nieco drużynę na sesji RPG. Tytułowy diablero i ksiądz stanowią połowę ekipy, do tego dołączają: znająca się na magii i okultyzmie siostra Elivisa oraz ich przyjaciółka, będąca idealnym naczyniem dla demonów i dająca się opętać na zawołanie, co nie raz uratowało im życie. Nie zabraknie też postaci drugoplanowych, choć z większością z nich nasi ulubieńcy mają na pieńku, a przynajmniej tak się wydaje. W efekcie sporo interakcji kończy się kopniakami, bijatyką albo strzelaniną… a potem, nieodmiennie, ucieczką i przegrupowaniem sił. Schemat dość nużący, tym bardziej, że same walki (zwłaszcza te między ludźmi opętanymi przez demony) nie porywają. Przyoszczędzono na efektach specjalnych, zatem prawdziwy wygląd piekielnych pomiotów widać jedynie przez ułamki sekund. Nawet aktorsko okazuje się być „tak sobie”, co może wynikać z koślawego scenariusza, w którym akcenty humorystyczne wybrzmiewają w nieodpowiednich momentach, przez co serial ociera się o groteskę.

Meksykański Constantine? „Diablero” – recenzja serialu
Kadr z serialu „Diablero”
Summa summarum

Absolutnie nie jest to serial wysokich lotów, który każdemu przypadnie do gustu. Już pierwszy odcinek szybko wyprowadził mnie z błędnego założenia, że będzie to produkcja nawiązująca do Constantine’a (czy to filmowego, czy serialowego). W Diablero nie poczujecie charakterystycznej atmosfery niepokoju, a wizja nadchodzącego końca świata nie zasieje w was nawet najmniejszego ziarenka niepokoju. Najgorsze (przynajmniej z punktu widzenia recenzenta) jest jednak to, że te osiem epizodów (mniej więcej po czterdzieści minut każdy) ogląda się właściwie ciurkiem, bawiąc się nad nimi świetnie (głównie punktując idiotyzmy). Jeśli szukacie serialu idealnego do obejrzenia ze znajomymi i pośmiania się, to jest to całkiem dobry wybór.

Martyna Halbiniak
Martyna Halbiniak
Lubi twierdzić, że nie wpisuje się w schematy, łamie konwencje i jest jedyna w swoim rodzaju, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę otacza się ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Wyznaje zasadę, że czekolada nie pyta, ona rozumie, a sen jest świetnym substytutem kawy dla ludzi, którzy mają nadmiar wolnego czasu. Kocha książki (chociaż zagina im rogi), kinomaniaczka i serialoholiczka, wciąż znajdująca czas na kolejne inicjatywy.

Inne artykuły tego redaktora

1 komentarz

Popularne w tym tygodniu