Kilty, niewolnictwo i podróże w czasie. „Outlander” — recenzja 4. sezonu serialu

-

Miłośnicy oraz miłośniczki dramatów historycznych z wyraźnym motywem romantyczno-obyczajowym w tle bez wątpienia kojarzą niezwykle popularny w ostatnim czasie serial Outlander. Wyświetlana od 2014 roku na stacji Starz produkcja, stworzona została na podstawie cyklu powieści Obca autorstwa amerykańskiej pisarki Diany Gabaldon.

Jak głosi internetowa anegdota, za bardzo dobre odwzorowanie pierwszej odsłony przygód przenoszącej się w czasie Claire Randall odpowiadała żona scenarzysty Ronalda D. Moore’a — Terry Dresbach. Twórczyni kostiumów, jako wierna czytelniczka prozy Gabaldon, wyraźnie zabroniła swojemu partnerowi nanoszenie większych zmian na scenariuszową wersję. Szczególnie takich, które mogłyby zmienić wydźwięk fabuły, charakter relacji między głównymi bohaterami lub usunąć istotniejsze wątki. Utrzymanie historii w ryzach poskutkowało niewątpliwym sukcesem adaptacji, którą zachwycili się fani oraz większość krytyków. Jednak jak owo uwielbienie wygląda po ponad pięciu latach od dnia premiery pierwszego odcinka?

Kilty, niewolnictwo i podróże w czasie. „Outlander” — recenzja 4. sezonu serialu
Kadr z serialu „Outlander”
Podróże w czasie, a po co to komu

Zacznijmy jednak od przybliżenia fabuły serialu osobom niezaznajomionym z fenomenem Outlandera. Główną bohaterką dramatu jest wspomniana powyżej Brytyjka — Claire Randall (Caitriona Balfre). Zamężna sanitariuszka, spędzająca swój miesiąc prawie miodowy w zapierających dech w piersi terenach Szkocji. Jednak sielanka romantycznej podróży zostaje zburzona przez tajemnicze wydarzenie. W wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności, powiązanego z celtyckimi obrządkami oraz magią, młoda kobieta przenosi się z roku 1945 do 1743, gdzie zostaje zmuszona do poślubienia przypadkowego młodzieńca – Jamiego Frasera (Sam Heughan). Tak zaczyna się niezwykła miłość rozdzierająca serce Claire nie tylko między dwóch mężczyzn, ale przede wszystkim poprzez wieki brutalnej historii.

Wbrew pozorom najmocniejszym aspektem całej fabuły nie jest romans czy skomplikowane rozterki sercowe głównych bohaterów, a wyraźnie zarysowane tło historyczne. Próba odwrócenia biegu wydarzeń, chęć uratowania walecznych Szkotów przed nadchodzącą tragedią. Wielkimi krokami bowiem zbliża się bitwa pod Culloden, zwieńczenie jakobickiego powstania przeciwko angielskiej władzy, które zamiast chwały przyniosło wielu ludziom śmierć, zraszając wzgórza położone przy Inverness krwią poległych.

Trzy opasłe książki później

Podobnie jak wielu zagorzałych entuzjastów serialu w napięciu oczekiwałam na kontynuację przygód rozdzielonej przez czas pary. Po dosyć szokującym a jednocześnie emocjonującym finale poprzedniej części, trudno było mi przewidzieć nie tylko przebieg przyszłych wydarzeń, ale nawet kierunek, w jakim za chwilę podąży fabuła. Oczywiście, jestem przekonana, że osoby zaznajomione z Jesiennymi werblami – czwartą częścią książkowego cyklu, na której kanwie stworzono najnowszą odsłonę Obcej – spodziewali się poruszenia pewnych wątków. Jednak produkcja Starz już dawno zaczęła rozmijać się ze swoim literackim pierwowzorem, toteż nawet najwierniejsi czytelnicy Gabaldon, mogli zostać zaskoczeni podczas seansu. Tymczasem fabuła sezonu czwartego na pierwszy rzut oka wygląda niezwykle prosto. Po stawieniu czoła kolejnym przeciwnościom losu oraz ponownym odnalezieniu się w czasie i przestrzeni – miejmy nadzieję, że teraz już na dobre – Jamie i Claire pragną wrócić do Szkocji. Włości Lallybroch czekają na nich otworem, jedyną trudnością są tysiące kilometrów dzielące nie takie młode już małżeństwo od ojcowizny. Na szczęście w Nowym Świecie znajduje się ktoś, kto może pomóc im w powrocie do utęsknionego domu. Majętna wdowa – ciotka Jocasta (Maria Doyle Kennedy). To właśnie dzięki wizycie u dawno niewidzianej krewnej w głowach szkockiego małżeństwa pojawia się nowa, szalona myśl. A może osiąść w Północnej Karolinie na stałe?

Kilty, niewolnictwo i podróże w czasie. „Outlander” — recenzja 4. sezonu serialu
Kadr z serialu „Outlander”
Odgrzewany kotlet

Już na pierwszy rzut oka widać jedną z największych wad czwartego sezonu Outlandera. Mianowicie niezwykłą wtórność względem wcześniejszych części. Nowa historia różni się od poprzednich jedynie miejscem akcji, ponieważ sposób poruszania problemów, a nawet ich tematyka, nie odbiegają od tego, co już znamy. Po raz kolejny głowni bohaterzy starają się utrzymać swój związek oraz funkcjonować najlepiej jak to możliwe jako rodzina. I chociaż tęsknota za Brianną dotyka każdego z nich równie mocno, to tworzenie nowego państwa oraz uczestniczenie w wydarzeniach trawiących dopiero co powstający naród, zdają się absorbować Jamiego i Claire dużo bardziej. Już od pierwszego odcinka widać, że twórcy położyli duży nacisk na tematy poruszające najczulsze struny w historii Ameryki: niewolnictwo, dyskryminację rdzennej ludności czy tworzenie nowej przestrzeni do życia dla kolonizatorów, w tym wypadku przedstawionego na przykładzie Fraser Rock. I byłby to zabieg niezwykle dobry i ważny, gdyby nie fatalne zaniedbanie ze strony scenarzystów. Wątki, które w pierwszym momencie poruszają widza, urywają się nagle lub kończą w niezwykle prosty, niezaskakujący sposób. Zupełnie jakby twórcom zabrakło pomysłu na ich rozwinięcie. Pozornie ważne wydarzenia szybko ustępują miejsca najważniejszej osobie – głównemu oponentowi. Oczywistością jest, że w serialu nie mogło zabraknąć głównego złego, na którego występ widzowie nie czekają długo. Po postaci Franka Randalla, Czarnego Jacka ac. Jonathana Randalla (Tobias Menzies), na scenę wkracza kolejny antagonista – Ian Murray (Steven Cree). Niezwykle przebiegły, bezlitosny, a zarazem inteligentny pirat, z którym lepiej nie zadzierać, a już na pewno nie warto wchodzić mu w drogę.

Szara rzeczywistość

Wróćmy jednak do zmiany otoczenia, jaka czeka nas w najnowszym sezonie. Konsekwencje nagłej podróży i zmiany lokacji, widać już na pierwszy rzut oka po włączeniu Outlandera. Po raz kolejny bowiem oglądamy nową wersję czołówki. Tym razem porzucając nieco bardziej energiczne, egzotyczne nuty na rzecz spokojnej, melancholijnej oraz nasiąkniętej amerykańskim folklorem melodii. I trzeba przyznać, że Bear MacCreary doskonale wiedział, co robi, przerabiając ścieżkę dźwiękową w taki sposób. Nowy utwór, a raczej jego ponownie wykonanie, z idealną manierą odwzorowuje charakter adaptacji Jesiennych werbli. To samo dotyczy zdjęć, tym razem kolorystycznie dużo bardziej monochromatycznych. Rezygnując z jaskrawych, nasyconych barwami karaibskich kolonii, twórcy wrzucają odbiorcę w dużo bardziej naturalistyczne szaro-bure realia Stanów Zjednoczonych. I chociaż kilka razy w kadrze migają nam monumentalne przestrzenie nasycone zieloną florą lasów iglastych, to zazwyczaj operatorzy z dyrektorem zdjęć na czele – Alasdairem Walkerem – koncentrują się na surowych wnętrzach, przydomowych gospodarstwach lub zaniedbanych uliczkach miast. Na próżno więc szukać nam widoków szkockich wzgórz, które pokochali widzowie pierwszego sezonu Obcej. Zatem nie pozostaje nam nic innego, jak otrzeć łzy tęsknoty za tym, co minęło i pocieszyć się pejzażem nieba z rozpostartymi na jego tle orlimi skrzydłami, acz i to sporadycznie.

Kilty, niewolnictwo i podróże w czasie. „Outlander” — recenzja 4. sezonu serialu
Kadr z serialu „Outlander”
Czerwony Jamie i Sassenach

Pierwszy odcinek czwartego sezonu otwiera dosyć banalny, dla niektórych nawet pseudoartystyczny monolog głównej bohaterki, dotyczący istoty okręgów oraz ich znaczenia w życiu każdego śmiertelnika. Nie będę ukrywać, sama tak go odbierałam, jednak im dalej brnęłam w fabułę, tym bardziej pojmowałam znaczenie tej banalnej metafory. Nie tylko przez dosyć dosłowne nawiązanie do obrączek, mających kluczowe znaczenie dla kilku wątków, ale także przedmiot symbolizujący rodzinę. To właśnie istota ogniska domowego jawi się w Jesiennych werblach jako motyw przewodni. Dużo miejsca w produkcji pozostawia się na rozważania o sensie posiadania rodziny, rodzicielstwie samym w sobie, a także tęsknocie za krewnymi. Więzy krwi chyba jeszcze nigdy nie były tak ważne, jak w tych trzynastu odcinkach. Mimo ograniczonego czasu antenowego, twórcy postanowili zagłębić się naprawdę w wiele, skomplikowanych relacji. Matki z córką, ojca z pierworodną, męża z żoną. Podejrzewam, że właśnie dlatego zdecydowanie mniej czasu antenowego pozostało dla innych, tak charakterystycznych dla Outlandera spraw: sporej ilość akcji, wyraźnie zarysowanych przeciwności losu rzucanych niczym kłody pod nogi Jamiego oraz Claire. Aktualny sezon jest również zdecydowanie w mniejszym stopniu zaangażowany historycznie, stawia bardziej na warstwę obyczajową. Aspektów tych nie uważam za szczególną wadę, jednak deficyt wyraźnego celu, do jakiego zmierzają bohaterowie wraz z samą fabułą, w moim mniemaniu nie pozwala widzom na czynny udział w przedstawionych przygodach. Z osoby przeżywającej poszczególne momenty w historii nietypowego małżeństwa, my – odbiorcy, stajemy się biernymi obserwatorami, co zdecydowanie zmniejsza zaangażowanie i chęć śledzenia dalszych losów państwa Fraser. W utrzymaniu uwagi widza nie pomaga również postawa głównych bohaterów. Zamiast determinacji Jamiego, po raz kolejny widzimy porywczego Szkota, który do wszystkiego podchodzi z gorącą głową oraz Claire pragnącą zbawić cały świat bez większego planu, czy pomyślunku. Na szczęście na scenie pojawiają się także postacie budzące pewien promyczek nadziei. Nawet sami scenopisarze nie ukrywają swojego entuzjazmu dotyczącego młodego pokolenia pod postacią Brianny (Sophie Skelton) oraz Rogera (Richarda Rankina).

Drugie skrzypce

Mówiąc o grze aktorskiej i wschodzących talentach nie można pominąć dwóch kreacji, które na firmamencie gwiazd świecą naprawdę jasno. Mowa oczywiście o postaci Murtagha Fitzgibbonsa Frasera (Duncana Lacroixa), któremu nareszcie poświęcone odrobinę więcej czasu, uchylając rąbka tajemnicy dotyczącej burzliwej przeszłości starego Szkota oraz wspominanej już powyżej niewidomej ciotce Jocastcie (Maria Doyle Kennedy). Dojrzali aktorzy umiejętnie podeszli do kreowanych przez siebie ról, przyćmiewając pozostałych i skradając praktycznie całe show. Nic w tym dziwnego, gdyż dzięki świadomemu podejściu do odtwarzanej roli, bije z nich charyzma, a przede wszystkim lata doświadczenia.

Kilty, niewolnictwo i podróże w czasie. „Outlander” — recenzja 4. sezonu serialu
Kadr z serialu „Outlander”
Na koniec

Najnowszy sezon Outlandera pozostawia wiele do życzenia. Chociaż w przedstawioną historię łatwo się wgryźć, to śledzenie zawiłości fabuły nie wymaga od widza większej uwagi czy skupienia. Z bólem serca muszę przyznać, że przygody Jamiego oraz Claire zaczynają przypominać brazylijską telenowelę, która oprócz przyjemności wynikającej z samego śledzenia dalszych przygód bohaterów, nie oferuje odbiorcy nic więcej. Niemniej, zdecydowanie nie skreślam kolejnych odsłon tej specyficznej serii, mając szczerą nadzieję na powrót poziomu z mojego ulubionego, francuskiego epizodu –  pełnego akcji, humoru oraz miłych dla oka strojów.

 

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Martyna Macyszyn
Martyna Macyszyn
Blogerka, graficzka, krypto czarownica odrzucająca miotłę na rzecz książek oraz Netflixa. Walcząca o prawa współczesnej animacji oraz równouprawnienie powieści graficznych (szczególnie tych rysowanych przez Jamesa H. Williamsa III). Popkultura jest dla niej tym, czym tornado dla rekina. Żona Wolverina, kochanka Gambita, wielbicielka Batmana.

Inne artykuły tego redaktora

1 komentarz

Popularne w tym tygodniu