Bóg ma nas w dupie. „Sacred Games” – recenzja serialu

-

Sacred Games to podróż przez prawdziwe Indie, gdzie bogactwo i przepych przeplatają się z brudem i ubóstwem, policja jest skorumpowana, a gangsterzy charyzmatyczni i ciekawi.
 Zagłada wisi nad miastem

Sacred Games to pierwsza indyjska produkcja Netflixa, będąca ekranizacją głośnej powieści jednego z najsłynniejszych współczesnych autorów z Nowego Dheli – Vikrama Chandra. Akcja serialu rozgrywa się w Bombaju, a głównym bohaterem jest Sartaj Singh – policjant na życiowym zakręcie, który po rozstaniu z żoną zmaga się z bezsennością i zawodowym wypaleniem. Tę patową sytuację i złą passę przerywa tajemniczy telefon, a anonimowy rozmówca informuje Sartaja o zagrożeniu, jakie wisi nad Mumbajem. Zgodnie z jego słowami miasto w ciągu dwudziestu pięciu dni ma zniknąć, a ocalona zostanie wyłącznie jedna osoba. Z biegiem wydarzeń okazuje się, że telefonował niebezpieczny, poszukiwany od wielu lat, przestępca Ganesh Gaitonde, który pozostaje w ukryciu. Singh rozpoczyna więc wyścig z czasem i próbuje uratować miasto od zagłady.

Podczas gdy obserwujemy zmagania policjanta, zapoznajemy się również z kryminalną przeszłością Gaitonde. Historię zaprezentowaną w retrospekcjach można określić słowami od pucybuta do gangstera, widzimy bowiem, jak Ganesh z nizin społecznych wspina się po szczeblach gangsterskiej kariery, aby finalnie stać się największym postrachem Bombaju. Właśnie te retrospekcje stanowią najsilniejszą stronę całej produkcji. Poznajemy trudną, ale fascynującą historię, która od początku wciąga i zaskakuje. Obrazy z przeszłości Gaitonde to również prezentacja splatających się losów bohaterów, których widzimy w wydarzeniach z teraźniejszości, oraz przedstawienie miasta i kultury, stanowiące jeden z głównych elementów produkcji.

Paleta mumbajskich kontrastów

Fabuła przypomina tę konwencjonalną kryminalnych filmów/seriali akcji – mamy zmagającego się z własnymi problemami protagonistę, antagonistę z bogatą i nad wyraz interesującą przeszłością, klasyczne śledztwo i wyścig z czasem. Tym, co zdecydowanie wyróżnia tę historię na tle innych, okazuje się z całą pewnością folklorystyczny charakter produkcji. Mumbaj stanowi fundamentalną część akcji w serialu, jest miastem, które żyje i zdaje się opowiadać własną historię. Widzimy więc to, co dla tego miejsca charakterystyczne – przepych kontra skromność, piękno przeplatane z brudem, bogactwo wymieszane ze skrajną biedą.

Serialowa podróż po realiach życia w Bombaju staje się jednak fascynująca dopiero po jakimś czasie, bowiem początkowo bez wiedzy na temat indyjskiej rzeczywistości, widzowie mogą mieć problem z zagłębieniem się w klimat produkcji. Z czasem szok kulturowy mija, przyzwyczajamy się do specyficznego i zupełnie nieznanego nam języka, zaczynamy dostrzegać  pewne społeczne normy, ale nie przeczę, że to powolne wdrażanie się w mumbajski świat może być dla wielu osób zniechęcające.

Podobnie jest z całą historią, rozwija się dosyć powoli, pierwsze odcinki niestety nie są wciągające, a zagłębienie się w losy Sartaja i Ganesha wymaga odrobinę cierpliwości.

Dobry glina kontra reszta świata

Postać Sartaja Singha jest jednym ze słabszych elementów serialu. Mundurowy zmagający się z osobistymi problemami, próbujący wykazać się w zawodzie – to przykład wielu powielanych w tej produkcji schematów. W tym przypadku nie poszło jednak tak, jak pójść powinno, Sartaj to bohater miałki i przypominający policjantów z kiepskich filmów gangsterskich. Mając jako przeciwnika absolutnie fascynującego antagonistę, którym jest Ganesh, postać Singha dostała ogromne pole do popisu, niestety jednak potencjał na dobrą postać został zmarnowany. Sartaj od samego początku jest również ofiarą w brudnej grze skorumpowanych kolegów po fachu. Już w pierwszym odcinku widzimy, jak przełożeni zmuszają go do złożenia fałszywych zeznań podczas przesłuchania w sprawie zabójstwa nastolatka, dokonanego przez innego policjanta. Singh jest więc osamotniony na placu boju, a rozterki moralne i problemy osobiste prowadzą go do uzależnienia od leków.

Krew, brud i martwe psy

Już od samego początku serial wita nas serią brutalnych i krwawych scen. W pierwszym odcinku twórcy serwują widzom obrzydliwy obrazek – psa wypadającego z okna i z ohydnym odgłosem rozbijającego się o ziemię kilka metrów od grupy młodych uczennic. Narrator rozpoczyna swoją opowieść słowami „Bóg ma nas w dupie”, a wszystko to stanowi niejako wizytówkę serialu. Na widzów czeka bowiem mnóstwo krwawych scen i brutalnej dosłowności. Indie, kojarzące się do tej pory z roztańczonymi produkcjami Bollywood czy wzruszającymi historiami miłości, w Sacred Games spływają krwią niewinnych, są surowe i brak w nich jakichkolwiek granic tego, co wielu nazywa dobrym smakiem.

Bóg ma nas w dupie. „Sacred Games” – recenzja serialu
Kadr z serialu „Sacred Games”

Aspekt okrucieństwa, to jedno z licznych podobieństw do flagowej produkcji Netflixa, jaką jest Narcos. Od momentu pojawienia się w sieci pierwszych zwiastunów Sacred Games, internauci zalewali komentarzami przeróżne fora, wymieniając wszystkie elementy wspólne dla tych dwóch seriali. Rzeczywiście wystąpiło wiele zbieżności. Motyw śledztwa przypominającego zabawę w kotka i myszkę, niemożliwy do uchwycenia, charyzmatyczny gangster, policjant łamiący wszelkie zasady czy dwuliniowa narracja, której częścią są retrospekcje, zawierające autentyczne nagrania z omawianych czasów.

Nad szeregiem analogii góruje jednak podstawowa różnica pomiędzy produkcjami, a stanowi ją wspomniany wcześniej silny aspekt kulturowy. Dodatkowo Sacred Games to przede wszystkim główna, porywająca intryga i seria zagadek oraz niedomówień, których w Narcos nie ma, bowiem tamta historia stanowi niemal biografię słynnego narko-bosa. Zestawianie ze sobą tych produkcji przypomina mi porównywanie Mindhuntera z Unabomberem – dwa podobne gatunkowo seriale przedstawiające te same schematy, opowiadające jednak zupełnie inne historie.

Brutalny thriller w rytmie Bollywood

Poza samą fabułą, niezwykle ciekawymi retrospekcjami i wręcz niezdrowo fascynującą rzeczywistością Bombaju, interesującym aspektem jest dialog produkcji z innymi, typowymi dla Indii gatunkami i motywami. Ścieżka dźwiękowa, która notabene idealnie wpasowuje się w obrazy na ekranie, to miks hinduskich rytmów znanych nam z filmów Bollywood, współczesnego electropopu oraz muzyki ludowej. W zestawieniu z brutalnością i naturalizmem, które widzimy na ekranie, takie dobranie soundtracku wypada zadziwiająco dobrze, podbijając mroczną atmosferę.

Bóg ma nas w dupie. „Sacred Games” – recenzja serialu
Kadr z serialu „Sacred Games”

Sacred Games to pozycja obowiązkowa dla fanów oryginalnych produkcji Netflixa, dla których gratką jest zagłębianie się w realia innych kultur oraz społeczeństw. Sympatycy kryminalnych seriali akcji noszących znamiona thrillerów z interesującą intrygą również będą z tej pozycji zadowoleni. Raczej niepocieszeni mogą być fani oczywistych rozwiązań i typowych opowieści o policjancie i gangsterze, bo mimo posługiwania się klasycznymi schematami gatunku, jest to historia mająca o wiele więcej do zaoferowania, ale dopiero po uprzednim przyzwyczajeniu się do jej nieoczywistości. Ten serial funduje swoim widzom dosyć krwawą, acz ekscytującą podróż przez indyjską rzeczywistość. Dopiero kiedy wyzbędziemy się wszelkich kulturowych i gatunkowych uprzedzeń, będziemy mogli w pełni cieszyć się tym, co widzimy na ekranie, i obejrzenie całości zajmie nam jedną noc. Zapewniam!

https://youtu.be/28j8h0RRov4

Aleksandra Plichta
Aleksandra Plichta
Zagorzała fanka podcastów true crime, zapalona czytelniczka książek o millennialsach i wierna miłośniczka powrotów do seriali sprzed lat. Tonie pod naporem stosu powieści do przeczytania i długiej listy rzeczy do obejrzenia, a to wszystko w rytm soundtracku złożonego z utworów, które królowały w latach 80.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu