Istny dramat. „To przychodzi po zmroku” – recenzja filmu

-

Coraz mniej poważnie podchodzi się do horrorów. Kolejne serwowane nam filmy należące do tego gatunku z roku na rok przestają powoli przerażać, bo twórcy zaczynają stawiać między innymi na walory artystyczne, a nie na budzenie grozy. Wystraszyć widza może teraz jedynie poziom horrorów produkowanych ostatnimi czasy. Niekiedy pojawiają się ambitniejsze obrazy (jak na przykład tegoroczne Ciche miejsce), jednak wciąż daleko im do takich tytułów jak Koszmar z ulicy Wiązów (1984) czy Egzorcysta (1973).

To przychodzi po zmroku w licznych zwiastunach obiecywało nam coś z wyższej półki. Produkcja miała opierać się na minimalizmie, bez całego schodzenia do piwnicy, czy wprowadzania potworów czających się na bezbronnych ludzi tuż za rogiem. I to się udało, jednak twórcą ewidentnie zabrakło pomysłu na fabułę. Owszem, motyw wirusa wydawał się dosyć ciekawy (zwłaszcza że nie zamieniał ludzi w zombie), ale scenarzyści nie do końca wiedzieli, jak go do końca wykorzystać.

Śmierć jest blisko

Paul (Joel Edgerton) to nauczyciel wiodący normalne i spokojne życie, który nagle musi wszystko rzucić i wraz z rodziną ukrywać się przed nosicielami tajemniczego wirusa. W tym celu rygluje drzwi, zabija okna deskami i wprowadza rygorystyczne zasady. Wszystko po to, aby ochronić bliskie mu osoby przed intruzami z zewnątrz, którzy mogliby przenieść zarazę. Niestety ten plan nie do końca się powodzi. Już na samym początku filmu widzimy śmierć najstarszego członka rodziny – nie wiemy jednak, jak doszło do infekcji bohatera. Po spaleniu i pogrzebaniu zwłok rodzina wraca do codziennej rutyny. Dopóki w ich domu nie zjawiają się goście…

Istny dramat. „To przychodzi po zmroku” – recenzja filmu
Kadr z filmu „To przychodzi po zmroku”
Nie bój się!

Ustalmy na początek jedno – to nie jest horror. Film Treya Edwarda Shultsa to produkcja minimalistyczna, opierająca się głównie na aspektach psychologicznych. Nie znajdziecie więc tutaj scen grozy, hord zombie czy wyskakujących zza rogu potworów. Ale nie w tym tkwi problem. To przychodzi po zmroku jest po prostu nudne i nie wnosi niczego nowego do gatunku, a wręcz można przy nim zasnąć. Ale z niewielkim budżetem i ograniczoną obsadą nie mamy co liczyć na postapokaliptyczny film na miarę 28 dni później czy Resident Evil. Twórcy położyli duży nacisk na trzymanie widza w ciągłym niepokoju i niepewności, ale wyszło im to tak, że zamiast wzdrygać się na poszczególnych scenach, to ziewałam na nich.

Jedna wielka niewiadoma dotycząca genezy wirusa zostaje wielką niewiadomą do samego końca. Twórcy niczego nam nie wyjaśniają, ale najwyraźniej o to chodziło w tym filmie.

Śledzimy losy dwóch rodzin zamieszkujących domek w środku lasu, ale to wszystko, co serwują nam twórcy. Ciągła nieufność bohaterów wobec siebie i nieustająca podejrzliwość sprawiają, że wiemy, iż nadejdzie nieunikniony zwrot akcji. Koszmary, które dręczą Travisa, przyprawiają o ciarki i to jedyna zaleta tej produkcji. Cała groza oparta jest na ciągłym zagrożeniu ze strony zazdrosnych, niepewnych ludzi, którzy nic nie wiedzą o tajemniczym wirusie. Wszystko to wzbudza w widzach ciekawość. Jednak ta nigdy nie zostaje zaspokojona. Do końca, tak jak bohaterowie, nie jesteśmy niczego pewni i nie wiemy, co stanie się w przeciągu następnych sekund. A później, jak już zobaczymy scenę finałową, to czujemy się rozczarowani i mamy poczucie straconego czasu.

Zamknijmy się w domu! Wpuśćmy obcych…

Jednak nadal – nie to było najgorsze. Bo film jest do cna przesiąknięty idiotycznymi rozwiązaniami, absurdami, bezsensownymi i źle napisanymi wątkami oraz brak w nim logiki. A przykładów nie trzeba daleko szukać: ot, zmasakrowany pies nagle pojawia się w środku zaryglowanego domu, mały chłopczyk (nieposiadający klucza!) dosięga klamki w drzwiach albo rodzina usilnie starająca się unikać kontaktów z wirusem, nagle wpuszcza do mieszkania trzy zupełnie obce osoby, w imię zasady „gość w dom, bóg w dom”. Rozumiem, mieli oni żywność, która w czasie takiej apokalipsy jest niezbędna do przetrwania. I oczywiście chodziło również o wzajemną ochronę. Zawsze jednak można było się wymienić zapasami, a nie żyć w ciągłym strachu i niepewności. A tytułowe „to” nigdy nie przyszło po zmroku. Jedynie ludzie sami zgotowali sobie taki los, a wszystko przez własną głupotę i to, co wspomniałam wyżej – wpuśćmy obcych, pożyjemy dłużej (albo i nie!).

Istny dramat. „To przychodzi po zmroku” – recenzja filmu
Kadr z filmu „To przychodzi po zmroku”
Nie dla każdego

To przychodzi po zmroku z pewnością spodoba się osobom, którzy nie nastawili się na pełnoprawny horror, gdyż ten film to raczej trzymający w niepewności dramat psychologiczny. Przez swoją powolność, oszczędność w środkach przekazu i pozostawienie wielu pytań bez odpowiedzi ten obraz z pewnością zmęczy widza nastawionego na kino grozy. To film zarezerwowany dla wielbicieli takich produkcji, jak Zło we mnie czy Blair Witch – co powinno już mówić samo za siebie. Osobiście nie polecam, ale jak wspomniałam, To przychodzi po zmroku trafi jedynie do specyficznej grupy odbiorców i faktycznie, czytając niektóre recenzje, miałam wrażenie, że oglądaliśmy dwie zupełnie różne produkcje. Dlatego trzeba samemu ocenić, albo pójść za moją radą i zupełnie sobie odpuścić.

Film obejrzałam dzięki uprzejmości

Istny dramat. „To przychodzi po zmroku” – recenzja filmu

Istny dramat. „To przychodzi po zmroku” – recenzja filmu

 

 

Tytuł oryginalny: To przychodzi po zmroku

Reżyseria: Trey Edward Shults

Rok powstania: 2017

Czas trwania: 1 godzina 37 minut

 

Agnieszka Michalska
Agnieszka Michalska
Pasjonatka czarnej kawy i białej czekolady. Wielbicielka amerykańskich seriali i nienasycona czytelniczka książek, ale nie znosi romansów. Podróżuje rowerem i pisze fantastyczne powieści - innymi słowy architekt własnego życia.

Inne artykuły tego redaktora

5 komentarzy

Popularne w tym tygodniu