True Detective miał wielkie wzloty i naprawdę tragiczne upadki. Pierwszy sezon zaskoczył widzów świeżym podejściem do opowieści o śledztwach, drugi zawiódł oczekiwania. Najnowsza odsłona tej serii nie tylko odratowała jej reputację, ale przekroczyła wszelkie granice i pokazała, na co stać świetnych, doświadczonych twórców i aktorów. To najlepsza możliwa kontynuacja tej antologii.
Małomiasteczkowe problemy
W 1980 roku w malutkim mieście w stanie Arkansas ginie rodzeństwo Purcell, brat i siostra. Detektywi Wayne Hays i Roland West otrzymują tę sprawę – na początku wydaje się zwykłym, jeśli nie nudnym zadaniem. Niestety bardzo szybko okazuje się, że dzieje się coś o wiele bardziej nikczemnego. Policjanci odkrywają w jaskini ciało chłopca w dziwnej pozie, a po dziewczynce nie ma śladu. Podejrzanych jest wielu, ale żaden nie do końca pasuje na porywacza, bo ich motywacje są słabe; wydarzenia nie kleją się, a przez całą społeczność West Finger przechodzą fale niepokoju i podejrzliwości.
Jak i we wcześniejszych sezonach, im dalej widzowie zagłębiają się w fabułę, tym okropniejsze i bardziej przygnębiające szczegóły wychodzą na wierzch. Nic nie jest jednak oczywiste. A przeszłość głównych bohaterów okazuje się równie skomplikowana i niejednoznaczna co sama sprawa.
Pamięć niepewna
Akcja True Detective dzieje się w trzech okresach: w 1980, w 1990 i w 2015 roku – różne momenty życia Hays’a przeplatają się ze sobą i pokazują połączenia pomiędzy pozornie niepowiązanymi wydarzeniami. Koncepty pamięci i zapominania są bardzo ważne dla struktury serialu. Dwie linijki tekstu zostały ze mną na dłużej: „Can’t stay, can’t leave” i „Can’t sleep, can’t wake up” – obie pokazują bezsilność wobec własnego położenia, niemożność ucieczki i pewien nihilizm.
Hays – weteran wojny w Wietnamie, gdzie tropił i polował na ludzi – obecnie stara się odnaleźć sens istnienia w służbie, w pomaganiu innym. Sprawa dzieci Purcell staje się jego życiową obsesją; prześladuje go przez całą karierę, a nawet po odejściu na emeryturę. Tragedią w tym wszystkim okazuje się też choroba, która uderza w najważniejszy atrybut detektywa: pamięć.
Uczta dla zmysłów
Jak większość produkcji HBO, True Detective stoi na wysokim, praktycznie godnym kina, poziomie. W sumie z łatwością da się zachwycić każdym aspektem tego serialu; od cudownego, klimatycznego openingu (tylko mnie przywodzi na myśl The Wire?), po nawet najzwyklejsze sceny w podupadających domkach, wszystko zostało dopracowane w najmniejszych szczegółach. Pisanie o czymkolwiekv w takich superlatywach może wydawać się sztuczne, ale naprawdę nie potrafiłam odkleić oczu od ekranu telewizora. A atmosferyczna ścieżka dźwiękowa sprawiała, że w wielu momentach siedziałam na krawędzi fotela – nawet jeśli scena pokazywała jedynie postać czytającą książkę.
Lśni oczywiście gra Mahershali Aliego – jest genialny, a wszystko co robi wydaje się niewymuszone i naturalne. Samą mimiką i sposobem poruszania się wyraża całą gamę emocji. Od razu też widać, w którym przedziale czasowym dzieje się akcja (wiwat fryzura Wesley’a Snipesa!) serialu. Jego partner (Stephen Dorff) także przechodzi ciekawą metamorfozę, a ich relacje – szczególnie w 2015 roku – są niezwykle wzruszające.
Carmen Ejogo – grająca nauczycielkę zaginionych dzieci i obiekt zainteresowania Hays’a – jest elektryczna. Jej głos, mowa ciała i mimika przykuwają wzrok; jej postać to ambitna, choć czasami zbyt natrętna kobieta. W pościgu za wiedzą gotowa jest wiele poświęcić i poruszyć drażliwe tematy.
Cóż mogę dodać? True Detective pokazał się z najlepszej strony. Tak powinna wyglądać ambitna, nietuzinkowa seria, która dostarcza widzom całego wachlarza emocji. Mahershala Ali pokazał, że wszystkie Oscary otrzymał zasłużenie. Naprawdę warto.