Koreański bigos. „Mr. Sunshine” — recenzja k-dramy

-

Gdyby zapytać statystycznego Polaka (takiego, co czyta średnio dwie książki rocznie i wychowuje około półtora dziecka), co wie o historii Korei, odpowiedź prawdopodobnie nie nadeszłaby zbyt szybko. Zdecydowana większość ograniczyłaby się do stwierdzenia: „Są dwie”.

Część z tych osób potrafiłaby nawet wytłumaczyć „dlaczego”. A poza tym… Fakt, nasz system edukacji skupia się głównie na krajowej i europejskiej części świata. Nigdy nie jest jednak za późno, by dowiedzieć się czego nowego — co powiecie na skojarzenie z czymś dobrze znanym, by lepiej zapamiętać lekcję? Kto lubi bigos…?

Garnek

Witajcie w Cesarstwie Koreańskim na przełomie dziewiętnastego oraz dwudziestego wieku. Państwo uwolniło się od chińskich wpływów i ogłosiło niepodległość, a władcy coraz trudniej ignorować „zachodnią cywilizację”, pukającą do jego bram. Otwarcie portów na międzynarodowych kupców wymusiła najpierw Francja, potem Stany Zjednoczone… Bardzo szybko pojawiła się też Japonia, która marzy o rozszerzeniu wpływów i wojnie z Rosją. Czy rosnące wokół potęgi wojskowe i technologiczne, szykujące się do wzajemnego mordobicia, nie zważając na państwa trzecie pomiędzy nimi, czegoś wam nie przypominają?

Koreański bigos. „Mr. Sunshine” — recenzja k-dramy
Kadr z serialu

Cesarz dopiero wprowadza kraj w erę karabinów maszynowych i kolei żelaznej, chłopów uwolniono z okowów niewolnictwa ledwie dekadę temu, a szlachta powoli zaczyna dostrzegać, skąd wieje wiatr zmian. Czy znajdzie się jeszcze ktoś, komu leży na sercu dobro kraju?

Kapusta

Poznamy nawet kilka takich osób. Będziemy też mieli okazję podziwiać walory krajobrazowe Korei (z oczywistych względów, serial kręcono jedynie w Południowej) i to podczas każdej pory roku. Jesienne, ognistobrązowe lasy, zamarznięte rzeki, kwitnące drzewa… Akcja Mr. Sunshine dzieje się na przestrzeni kilku lat, więc nie braknie wam okazji do zachwytu. Myślę, że zdjęcia doceniliby nawet operatorzy National Geographic.

Koreański bigos. „Mr. Sunshine” — recenzja k-dramy
Kadr z serialu

Hollywoodzcy scenografowie prawdopodobnie oniemieliby na widok azjatyckich pałaców i miasta otwierającego się na zachodnie wzorce i nowinki techniczne. Nigdy nie byłem pod tak dużym wrażeniem sceny zapalania ulicznych lamp — wciąż mam ją żywą przed oczami. Podobnie jak kostiumy postaci: wszyscy, od cesarza po jego doradców, żołnierzy, a kończąc na biednych chłopach, przyciągają wzrok swym ubiorem, nadając produkcji nieprawdopodobnego wręcz realizmu. Ale nawet cukierek w ślicznym papierku może być mdły w smaku. Co z tego, że warstwa wizualna wywołuje oczorgazm (tak, właśnie to słowo wymyśliłem), skoro esencją są zawsze aktorzy.

Kiełbasa

Na szczęście wszechmocni Bogowie Popkultury po raz kolejny interweniowali i podsunęli ludziom odpowiedzialnym za casting odpowiednich kandydatów. Eugene Choi (Lee Byung-hun) uciekł z kraju jako mały chłopiec. Unikając łapaczy niewolników, z pomocą misjonarza dostał się do Stanów Zjednoczonych, gdzie rozpoczął nowe życie. Po latach wraca jednak w rodzinne strony jako oficer marynarki, by objąć w Korei posadę ambasadora. Nienawidzi swojej ojczyzny i jej los jest mu obojętny. Spotyka jednak szlachciankę, wnuczkę jednego z najwyżej postawionych osób w państwie, córkę zamordowanych wojowników o niepodległość. Go Ae-shin (w tej roli Kim Tae-ri) postawia zawalczyć o swój dom, opierając się wpływom obcych mocarstw. Te dwie postaci kradną dla siebie zdecydowaną większość czasu antenowego, ale nie mam im tego za złe. Gdy pierwszy raz ich spojrzenia spotkały się na ekranie wiedziałem, że będzie to piękna, acz tragiczna historia. Nie pomyliłem się, ale bez spoilerów. Uczucia rodzą się powoli, nikt nikomu nie rzuca się od razu na szyję. Charyzma aktorów, dzięki ich warsztatowi, wręcz bije przez ekran, przeplatana łzami zarówno radości, jak i smutku.

Koreański bigos. „Mr. Sunshine” — recenzja k-dramy
Kadr z serialu

Poza główną parą serialu przed kamerę wychodzą także często postacie „półtoraplanowe”. Bohaterowie tak dobrze stworzeni przez scenarzystów, posiadający własne historie oraz głębię doświadczeń, że nazwanie ich „drugoplanowymi” byłoby dla nich obrazą. Samuraj/koreańczyk, który podobnie jak Eugene powraca do kraju po ucieczce, lecz teraz oprócz chęci zemsty, posiada władzę. Właścicielka hotelu dla zagranicznych gości, świadoma nadchodzącej japońskiej powodzi, ale zdecydowana przetrwać ją za każdą cenę. Młody szlachcic, dziedzic wielkiej fortuny, pragnący odciąć się od krzywd, które prostym chłopom wyrządziła jego rodzina. Nie brakuje tu także wyraźnie zarysowanych antagonistów, choć wszyscy są w mniejszym lub większym stopniu związani z Krajem Kwitnącej Wiśni.

Koreański bigos. „Mr. Sunshine” — recenzja k-dramy
Kadr z serialu
Śliwki

Powiedzieć, że Japonia i Korea za sobą nie przepadają, to tak jakby stwierdzić, że Polska i Związek Radziecki mieli małą sprzeczkę o granice, którą dziś nazywamy „Bitwą Warszawską”. Finału historii nie sposób uniknąć, wystarczy spojrzeć do encyklopedii: Japończycy wywołają, a następnie wygrają konflikt z Rosją, a przy okazji podbiją Cesarstwo Koreańskie. I pozostaną tam aż do końcówki drugiej wojny światowej. W tym czasie będą palić miasta, głodzić i mordować mieszkańców, a kobiety umieszczać w specjalnych „domach publicznych dla żołnierzy”. Zainteresowanych okrucieństwem Imperium Słońca podczas XX wieku odsyłam do źródeł historycznych: zrozumiecie, dlaczego z każdej postaci, która gra Japończyka, bije wręcz zwierzęca agresja. W przypadku zwykłych szeregowych to prymitywna chęć mordu, lecz im wyżej w hierarchii, tym bardziej wyrafinowane stają się metody zdobywania władzy wśród miejscowej ludności. Kradzieże dokumentów, fałszerstwa, korupcja, szantaże, zdrady, morderstwa, z czasem wręcz ludobójstwa. Wojna, ruch partyzancki oraz zagrywki polityczne nie są tutaj tłem dla miłości dwójki głównych bohaterów: jest dokładnie odwrotnie.

Koreański bigos. „Mr. Sunshine” — recenzja k-dramy
Kadr z serialu
Cebula

Mógłbym naprawdę długo chwalić Mr. Sunshine — choćbyście mnie obudzili o północy wiadrem zimnej wody, w kilka sekund przypomnę sobie ulubione postacie, sceny i dialogi. Nie pominę nawet chłopca na posyłki, pracującego w ambasadzie: tak dobrze został stworzony i zagrany.

Soundtrack wyciśnie wam łzy z oczu przy ekranowych pożegnaniach, a podczas walk i strzelanin pomoże utrzymać napięcie godne Hitchcocka. Motyw z pozytywką na stałe zagościł na mojej playliście. Zwroty akcji potrafiły sprawić, że siedziałem w fotelu ze sztywnymi plecami, a uczucie pomiędzy bohaterami, kwitnące z odcinka na odcinek, powodowało uśmiech mej romantycznej duszy. Czasami jednak (ale podkreślam, tylko czasami, naprawdę rzadko), odcinki potrafią się trochę dłużyć. Opowiadają bardzo rozbudowaną, wielowątkową fabułę, choć niektóre retrospekcje oraz trzykrotne wspominanie tej samej sytuacji bywa zbędne. Niemniej rozumiem, iż w formacie telewizyjnym, kiedy to emitowany jest jeden odcinek,  należy co nieco widzowi przypomnieć. Nie wszyscy potrafią pochłonąć dwadzieścia cztery epizody (z czego każdy trwa ponad godzinę) w niecały tydzień. Siedzenie w domu ma czasem swoje plusy — można do woli objadać się perfekcyjnie skomponowanym, serialowym bigosem.

Inne recenzje azjatyckich seriali:
Artykuły o azjatyckich serialach:

podsumowanie

Ocena
9

Komentarz

Mają rozmach... Już po pierwszym odcinku będziecie nienawidzili, kochali, płakali i śmiali się razem z bohaterami, a przy okazji poznacie trochę szerzej historię Korei. Tylko pamiętajcie: by cały serial był tak świetny, finał musiał utrzymać poziom. Zostaliście ostrzeżeni.
Przemysław Ekiert
Przemysław Ekiert
W wysokim stopniu uzależniony od popkultury - by zniwelować głód korzysta z książek, filmów, seriali i komiksów w coraz większych dawkach. Popijając nowe leki różnymi gatunkami herbat, snuje głębokie przemyślenia o podboju planety i swoim miejscu we wszechświecie. Jest jednak świadomy, że wszyscy jesteśmy tylko podróbką idealnych postaci z telewizyjnych reklam.

Inne artykuły tego redaktora

5 komentarzy

Popularne w tym tygodniu

Mają rozmach... Już po pierwszym odcinku będziecie nienawidzili, kochali, płakali i śmiali się razem z bohaterami, a przy okazji poznacie trochę szerzej historię Korei. Tylko pamiętajcie: by cały serial był tak świetny, finał musiał utrzymać poziom. Zostaliście ostrzeżeni. Koreański bigos. „Mr. Sunshine” — recenzja k-dramy