Apokalipsa, duchy i… parasolki. „The Umbrella Academy” – recenzja serialu

-

Dziś będziecie mieć okazję przeczytać o serialu, którego – moim zdaniem – najlepszymi elementami są: duch z mackami oraz jego brat (żywy), mający możliwość rozmowy ze zmarłymi. To nie tak, że reszta była zła – The Umbrella Academy, bo o tym obrazie mowa, to twór raczej dobry z zadatkami na bardzo dobry, ale też mocno przeciętnymi rozwiązaniami. Zanim zaczniecie czytać, miejcie na uwadze dwie rzeczy: poniższy tekst nie jest wolny od spoilerów oraz nie znam komiksowego pierwowzoru.
O fabule słów kilka

The Umbrella Academy to najnowsza produkcja Netflixa. Akcja rozgrywa się w alternatywnej wersji rzeczywistości – technologia jednocześnie stanęła w miejscu (telewizory, które możemy zaobserwować, są raczej starego, niemal zapomnianego już typu) i zdecydowanie poszła do przodu (co widzimy na przykładzie bardzo zaawansowanego cybernetycznego oka). Serial opowiada historię dzieci adoptowanych przez Reginalda Hargreevesa. Wszyscy przygarnięci urodzili się tego samego dnia i wykazują ponadprzeciętne umiejętności. W jednym przypadku jest to ogromna siła (Numer Jeden), w innym – możliwość manipulacji ludźmi (Numer Trzy), a w jeszcze innym – umiejętność rozmowy z duchami (Numer Cztery). W sumie Reginald przygarnął siódemkę dzieciaków i zebrał w tytułowej akademii, w której chciał je nauczyć kontroli nad niezwykłymi zdolnościami. Dobre chęci szybko okazały się podszyte czymś innym – Reginald nie bardzo odnajdywał się w roli ojca (zresztą nigdy raczej nie chciał nim być), pełnił funkcję surowego opiekuna. Nawet nie nadał podopiecznym imion – używał tylko numerów, które jednocześnie wskazywały na hierarchię wewnątrz grupy. Oprócz niego dzieciakami zajmowała się Mrs. Hargreeves, która była bardzo zaawansowanym robotem, oraz mówiący szympans, Pogo, pełniący również rolę sekretarza.

Apokalipsa, duchy i… parasolki. „The Umbrella Academy” – recenzja serialu
Plakat promujący serial „The Umbrella Academy”

Historia w The Umbrella Academy zaczyna się trochę jak u Hitchcocka – najpierw mamy trzęsienie ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. A przynajmniej próbuje. Pięcioro z siedmiorga rodzeństwa spotyka się w ich starym domu, po tym, gdy dowiadują się, że Reginald nie żyje. I chociaż sprawa wygląda raczej na oczywistą – Numer Jeden nie jest o tym przekonany i próbuje przekonać innych, że doszło do morderstwa.

A gdyby tego jeszcze było mało – zupełnie niespodziewanie powraca, zaginiony przed laty, Numer Pięć. I też nie ma dobrych wieści – w ciągu następnych ośmiu dni nadejdzie apokalipsa.

Mimo tego, że opis fabuły brzmi nieco kliszowato (no dobrze – bardzo), muszę przyznać, że całość wyszła bardzo ciekawie. Wątki związane z próbą powstrzymania apokalipsy i rozwiązania sprawy rzekomego morderstwa  – poprowadzono w ciekawy sposób. Niemniej w moim odczuciu stanowiły tylko tło dla tego, co było naprawdę interesujące.

Rodzina jest… skomplikowana

Na tle prób szukania sprawiedliwości i powstrzymania apokalipsy bardzo dobrze było widać , kim są bohaterowie. I nie chodzi tu tylko o ich nadprzyrodzone umiejętności, ale przede wszystkim to, jakimi są ludźmi.

Sposób w jaki wychowywał dzieciaki Reginald był mocno zmilitaryzowany i chłodny. Mężczyzna nie stronił od przemocowych zachowań, a nawet stosowania tortur psychicznych wobec podopiecznych(między innymi wtedy, gdy Klaus został zamknięty w grobowcu, czy to, jak traktował Vanyę). Jedyną namiastkę stereotypowej normalności i życia rodzinnego dzieci mogły zaobserwować za sprawą androidki, którą uznawały za matkę. To nie mogło pozostać bez wpływu na to, jakimi osobami staną się nadnaturalnie utalentowane dzieci.

Apokalipsa, duchy i… parasolki. „The Umbrella Academy” – recenzja serialu
Kadr z serialu „The Umbrella Academy”

I faktycznie – efektem takiego chowu (bo trudno to, co robił Reginald, nazwać wychowaniem) jest grupa pokieraszowanych psychicznie dorosłych, która nie bardzo umie ze sobą przebywać ani komunikować się bez wywoływania kłótni. Tajemnicza śmierć Numeru Szóstego – czyli Bena, która zdaje się być przyczyną pierwotnego rozsypania zespołu, też niczego nie ułatwia. Obserwowanie, jak sobie radzą protagoniści i jak zmieniają się pod wpływem wydarzeń, jest bardzo interesujące. Zwłaszcza że te procesy zachodzą w każdej z postaci, nawet jeśli  wyraźnie widać, komu twórcy chcieli poświęcić najwięcej uwagi.

Jak wspomniałam we wstępie, moimi ulubionymi protagonistami są Ben (to duch z mackami) oraz Klaus (to ten, który go widzi) – i bardzo żałuję, że dostali tak mało czasu antenowego. Albo inaczej: mało znaczącego czasu antenowego. Klaus przez większość scen stanowi  element komiczny – to ćpun, wracający do rodzinnego domu wyłącznie dla pieniędzy i przez którego tak naprawdę zaczęła się apokalipsa (bo gdyby nie wyrzucił pamiętników Reginalda, Leonard–Harold by ich nie znalazł i prawdopodobnie zostawiłby Vanyę w spokoju). Szkoda, bo przerażający talent Numeru Czwartego, będący powodem uzależnienia, wydaje się być najbardziej interesujący. Dodatkowo ta umiejętność pozwoliła nam poznać Numer Szósty, co z kolei pomogło bohaterom uratować świat (… no prawie). Mam nadzieję, że Ben jeszcze się pojawi – żywy lub martwy – i że drugi sezon pozwoli nam go lepiej poznać.

Łyżka dziegciu

Chociaż wrażenia z oglądania serialu mam całkiem pozytywne, nie mogłoby obyć się bez kilku wpadek. Niespecjalnie podobało mi się pokazanie lekoterapii w niezbyt pozytywnym świetle – jako narzędzia do kontrolowania, nie czegoś, co realnie miało pomóc Numerowi Siedem. Tak, pamiętam, że Reginald chciał dobrze, ale to niestety niezupełnie wystarcza – bo przecież wiadomo, dokąd prowadzą dobre intencje.

Podobnie rzecz się ma z tragiromansem Klausa – jakoś tak zwykle bywa, że najtragiczniejsze historie romantyczne dostają osoby queerowe (o ile w ogóle otrzymują jakikolwiek związek). I przyznaję – jest to dla mnie już męczące. To nie tak, że wszystko musi być różowe, ale traumatyczna śmierć ukochanego na wojnie i niemoc w wezwaniu go za pomocą swojego talentu jest dla mnie przesadą (zwłaszcza gdy tuż obok mieliśmy rozkwitający romans Luthera i Alisson).

Apokalipsa, duchy i… parasolki. „The Umbrella Academy” – recenzja serialu
Kadr z serialu „The Umbrella Academy”

Sama postać Reginalda też pozostawia wiele do życzenia – o ileż łatwiej byłoby mu przekonać dzieciaki do pracy, gdyby wytłumaczyłby im, jaki jest jej cel. Zamiast tego wolał je wykorzystywać i wymuszać posłuszeństwo. Nie zadbał nawet o rozwiązanie konfliktu o władzę pomiędzy Lutherem i Diego, co tylko potęgowało ich problemy. Później wysłał Numer Jeden na bezcelową wycieczkę na Księżyc – co tylko dodatkowo pokazuje jak niewiele warte były dla niego dzieci jako osoby. Liczyły się tylko ich talenty.. Zresztą chłodny, zdystansowany i niesympatyczny bohater poświęcający innych w ramach wyższego celu to też jest trochę zużyty trop.

Słowem podsumowania

The Umbrella Academy to serial o superbohaterach, jakich lubię: to znaczy bardzo ludzkich. Zmagających się z problemami, traumami i życiem tak po prostu. Podoba mi się to, że cała grupa oprócz bohaterowania miała do zaoferowania coś więcej. I to, że finalnie umieli dojść do porozumienia i tak naprawdę dorosnąć.

Serial nie tylko dobrze się ogląda  – bo jest przyjemny dla oka – ale też całkiem sympatycznie słucha. Dobrane utwory nie są specjalnie nowatorskie i czasem bardzo łopatologicznie podkreślają to, co się dzieje na ekranie, niemniej jednak miłe w odsłuchu.

Serial miał kilka wad, ale mimo tego mogę go z czystym sercem polecić wszystkim, którzy szukają rozrywki łatwej i przyjemnej, nie powodującej jednak zażenowania głupotą.

Anna Kwapiszewska
Anna Kwapiszewska
Gdyby nie czytnik, stos nieprzeczytanych książek dawno stworzyłby gustowny nagrobek. Nie wierzy w guilty pleasure, kocha feminatywy i niebinarne formy gramatyczne, Star Treka, herbatę i erpegi.

Inne artykuły tego redaktora

1 komentarz

Popularne w tym tygodniu