Syndrom sztokholmski. „Colette” – recenzja filmu

-

Sidonie-Gabrielle Colette dziś słynie przede wszystkim z cyklu powieści o Klaudynie, które, choć cieszą się dużym uznaniem, nie każdemu przypadną do gustu. Są trochę niegrzeczne. Niewielu pamięta, że pierwsze wydania były podpisywane nazwiskiem jej męża, a pisarka potrzebowała wielu lat, by zawalczyć o swoją niezależność.
Idealna miłość?

Życie Colette poznajemy od okresu młodzieńczego, kiedy jeszcze przed ślubem romansowała z Henrym Gauthierem-Villarsem, swoim przyszłym mężem. Był to związek wyjątkowy, ponieważ powstał z miłości, w dodatku namiętnej, a nie platonicznej, w której uczucia subtelnie są wyjawiane w liścikach. Ponadto Colette pochodziła z biednej rodziny, więc nie stanowiła dobrej partii dla przedsiębiorcy z Paryża. Jak to w historiach związków małżeńskich ma miejsce – idealnie nie było. Colette dość szybko rozczarowuje się swoją rolą żony, gdyż siedzi zamknięta w domu i wykonuje za męża wszelkie prace związane z pisaniem, zaczyna od listów, by później przejść do powieści. W tym czasie małżonek sprzeniewierza oszczędności na prostytutki, usprawiedliwiając się tym, że wszyscy w mieście tak robią. Przyszła pisarka ma jednak charakterek i dość szybko żąda od niego partnerskiego traktowania. Czy to jednak znaczy, że Colette zyska władzę w domu?

Syndrom sztokholmski. „Colette” – recenzja filmu
Kadr z filmu „Colette”

Jej relacja z mężem jest ambiwalentna. Z jednej strony małżonek szanuje ją na swój sposób i zapewnia swobodę, na jaką nie mogło liczyć wiele żon w tym okresie. Z drugie zaś, gdy chce coś osiągnąć, zmienia się w tyrana i jeśli będzie trzeba, zamknie ukochaną na klucz, by ta skoncentrowała się na powierzonym jej zadaniu, czyli pisaniu kolejnej bestsellerowej książki. W takich momentach Colette zachowuje się jak dziecko, trochę pokrzyczy, potupie, a później siądzie i grzecznie odrobi lekcje. Próbuje się buntować, ale ostatecznie ulega swojemu tyranowi, mimo jego brutalności nadal obdarza go wielką miłością. Często można odnieść wrażenie, że u Colette wykształciła się specyficzna odmiana syndromu sztokholmskiego. Była ofiarą związku opartego na iluzji wolności, kiedy w rzeczywistości mąż regularnie wykorzystywał żonę do swoich przedsiębiorczych celów (co ciekawe, mimo ogromnej popularności Klaudyny i idących za tym sporych zysków – nadal mieli problemy finansowe). Czy ją kochał? Raczej tak, tylko że była to miłość egoistyczna.

Droga do emancypacji

Filmowa biografia Colette z jednej strony pokazuje kontrowersyjne kulisy powstania słynnego cyklu Klaudyny, z drugiej zaś długi proces emancypacyjny pisarki. Droga do kobiecego wyzwolenia być może trwałby krócej, gdyby nie zauroczenie oraz niskie pochodzenie, przez które czuła się zobowiązana odpracować brak posagu (choć trzeba przyznać, że bohaterka dobrze ukrywała kompleksy z tego tytułu). Potrzebowała też przewodniczek, które rozwiną jej kiełkujące myśli o zmianie swojej sytuacji. Potrzebę zmiany też niejako sygnalizowała w powieściach. Jak zauważyła Missy, w książkach Colette wypowiedziała się głosem wielu kobiet. Emancypacja zaczęła się od pierwszych lesbijskich romansów, przez teatralne kontrowersyjne projekty, rozkwitła wraz z odejściem od męża oraz powrotem do pisarstwa, już pod własnym nazwiskiem.

Syndrom sztokholmski. „Colette” – recenzja filmu
Kadr z filmu „Colette”

Keira Knightley swoją kreacją ubarwiła osobowość tytułowej bohaterki, którą obserwuje się z ambiwalentnymi uczuciami, bo z jednej strony jej uległość irytuje, przy czym równocześnie nie można nie ulec jej urokowi osobistemu, wdzięk miesza się z buntem, dziewczęcość z radykalnym feminizmem. Wyborna ta kreacja, przyćmiewa pozostałych bohaterów, wcale nie tak gorzej zagranych.

Belle époque, czyli wisienka na torcie

Colette, jak przystało na dobry film kostiumowy, przykuwa uwagę warstwą dekoracyjną, zarówno strojami, które czasem celowo odpychają brzydotą, jak i scenografią – detale odtwarzają klimat jednego z barwniejszych okresów w historii Francji, zwanego belle époque. Warto zaznaczyć jednak, że ta epoka nie została w filmie nakreślona tylko przez fizyczne elementy. Życiorys Colette doskonale pokazuje także mentalną atmosferę tych czasów: emancypacja kobiet, związki homoseksualne (które doczekały się wreszcie swojej nazwy), rozwój nowych form teatralnych, tańczenie kankana, Moulin Rouge – te wszystkie znaki belle époque zobaczymy w filmie. I w moim odczuciu te dwa elementy: Keira Knightley i wielowymiarowe uchwycenie atmosfery tamtych czasów, sprawiają, że Colette ogląda się tak dobrze.

Syndrom sztokholmski. „Colette” – recenzja filmu


Tytuł oryginalny:
Colette

Reżyseria: Wash Westmoreland

Rok powstania: 2018

Czas trwania: 1 godzina 51 minut

 

 

 

 


Zdjęcia: Cinemax

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu