Kosmiczny rewolwerowiec bez kolorów. „Mandalorianin. Star Wars. Tom 1” – recenzja mangi

-

Za przekazanie egzemplarza recenzenckiego Mandalorianin. Star Wars. Tom 1, do współpracy recenzenckiej, dziękujemy wydawnictwu Egmont.

Pierwszy odcinek serialu o galaktycznym Clincie Eastwoodzie w czytelny i przyjemny dla oka sposób przeniesiono na strony czarno-białego komiksu.

No, to by było na tyle, w temacie wyczerpującej recenzji. Proszę się rozejść. Poważnie, nie żartuję: a jeśli się choć chwilę zastanowicie, przyznacie mi rację.

Oczywistości

W teorii w tym miejscu powinienem zająć się zaprezentowaniem wam pokrótce świata przedstawionego w tym tomie oraz jego głównych bohaterów, z tym że… ludzi, którzy nie zetknęli się choć pobieżnie z uniwersum Star Wars, trzeba naprawdę szukać w odległych lasach deszczowych Amazonii. A jeśli kliknęliście tę recenzję, to dobrze wiecie, kim jest Mando. Clint Eastwood galaktyki, łowca głów bez uczuć powoli ewoluujący w rycerza w lśniącej beskarem zbroi. Bohater pierwszego aktorskiego serialu Disneya po przejęciu franczyzy od George’a Lucasa, nowy obiekt westchnień fanów gatunku space opera. A u jego boku: paskudnie przeuroczy Baby Yoda, którego twórcy z jakiegoś powodu uparcie nazywają „Grogu”, pomimo sprzeciwu społeczności.

Po śmierci Lorda Vadera obalone imperium znów podnosi łeb, a samotny bohater… nie, dajmy sobie spokój. Nie wierzę, że jest tu ktokolwiek, kto nie widział choć pierwszego odcinka serialu Mandalorianin. A właśnie ten epizod w bardzo zgrabny sposób streszcza recenzowany dziś tomik.

Szczegóły

Jako autor rysunków (oraz autor scenariusza, co jest określeniem troszkę dyskusyjnym, biorąc pod uwagę istniejący wcześniej serial: rozumiem jednak, że poszczególne sceny i dialogi trzeba było przenieść na papier w odpowiedni sposób, po prostu czepiam się nazewnictwa bez większej przyczyny) na okładce widnieje niejaki Yusuke Osawa. Człowiek mający nie tylko doświadczenie z mangami jako takimi, ale także bezpośrednio z uniwersum Star Wars, adaptując w formie tomu animowaną serię Visions. Swoją drogą, szczerze polecam pierwszy sezon, drugi zdecydowanie rozmienił się na drobne i zgubił swoją dalekowschodnią oryginalność.

Wracając: pan Osawa wie, co robi, i to widać już po pierwszych stronach. A faktem jest, że nie dostał łatwego materiału źródłowego. Mimika Mando nie należy do najbardziej złożnonych w galaktyce, a i ekspresja ciała space cowboya nie powala złożonością. Dodatkowe kłody (złamane ołówki…?) pod nogi rzucają też twórcy oryginalnego serialu: długie ujęcia na panoramę obcej planety podkreślające samotność bohatera trudno przenieść na czarno-biały papier tak, by wywołać u odbiorcy te same uczucia. A gdy dodać do tego oczywisty brak oryginalnego soundtracku (chyba że ktoś włączy sobie genialne utwory Ludwiga Göranssona na słuchawkach), aż dziw bierze, że klimat dzieła nie wyblakł niczym schnący tusz. Z tomu bije zarówno epickość walk, jak i pustka (wewnętrzna oraz zewnętrzna) przytłaczająca protagonistę. Słychać wystrzały broni laserowej, ryk silników Razor Cresta, a nawet gwar drugoplanowych postaci w Gildii Najemników. Mój wewnętrzy fan Gwiezdnych Wojen jest szczerze ukontentowany tak niespodziewanym przełożeniem tak trudnej momentami historii.

Szczególiki

Gdybym jednak musiał pomarudzić nieco bardziej i wskazać na wady… Przy całym swym talencie Yusuke Osawa nie za bardzo lubi się z mimiką istot „nieludzkich”. Nie zawsze (Grogu prezentuje się przecudownie), ale na przykład złoczyńca pochwycony przez Mando w pierwszej scenie wygląda niczym wyjęty z kreskówki dla dzieci. A skoro już jesteśmy przy kwestiach wizualnych: autor świetnie wykorzystuje dostępne odcienie szarości, jednakże zalicza mały wypadek, chcąc przenieść na papier postać Greefa Kargi, którego w oryginale gra czarnoskóry aktor, Carl Weathers. Niestety, twarz przywódcy Gildii wygląda niczym nawoskowany, czekoladowy odlew – odwrócenie kolorów psuje w tym przypadku także odwzorowanie cieni. Ach, jeszcze jedno malutkie westchnięcie na koniec: nie wiem, który z tłumaczy na to wpadł (może to jeszcze pozostałość po japońskim oryginale?), ale przełożenie kultowego, memicznego wręcz zdania „I have spoken” Kuiila na „Czy tego chcesz, czy nie” powinno skończyć się co najmniej całodniowym karnym jeżykiem.

Kosmiczny rewolwerowiec bez kolorów. „Mandalorianin. Star Wars. Tom 1” – recenzja mangiTytuł: Mandalorianin. Star Wars. Tom 1

Ilustracje i scenariusz: Yūsuke Ōsawa

Liczba stron: 166

Wydawnictwo: Egmont

Więcej informacji TUTAJ

 

 


podsumowanie

Ocena
8

Komentarz

Pierwszy odcinek w wersji a’la manga: przyjemna i lekka przystawka przed dalszymi zawiłościami fabuły.
Przemysław Ekiert
Przemysław Ekiert
W wysokim stopniu uzależniony od popkultury - by zniwelować głód korzysta z książek, filmów, seriali i komiksów w coraz większych dawkach. Popijając nowe leki różnymi gatunkami herbat, snuje głębokie przemyślenia o podboju planety i swoim miejscu we wszechświecie. Jest jednak świadomy, że wszyscy jesteśmy tylko podróbką idealnych postaci z telewizyjnych reklam.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu

Pierwszy odcinek w wersji a’la manga: przyjemna i lekka przystawka przed dalszymi zawiłościami fabuły.Kosmiczny rewolwerowiec bez kolorów. „Mandalorianin. Star Wars. Tom 1” – recenzja mangi