Wirujące rękawice. „Kangurek Kao” (2022) – recenzja gry

-

Kangurek Kao to jedna z niewielu gier, w które zagrywałam się, będąc nastolatką. Perypetie sympatycznego torbacza wyposażonego w wielkie rękawice, gotowego stawić czoło kolejnym nieprzyjaciołom, przyciągały mnie do ekranu na wiele godzin.
Ale o co chodzi?
Gdy usłyszałam zapowiedź nowego Kangurka Kao, wiedziałam, że muszę w niego zagrać. Miałam nadzieję choć na chwilę powrócić do szkolnych czasów i odpocząć od szarej codzienności.

Zanim przejdę do opisu moich wrażeń, kilka słów o fabule. Ta jest prosta, by nie napisać: nikła jak szansa na trwające pół roku wakacje. Siostra oraz ojciec tytułowego bohatera znikają bez śladu. Niebawem okazuje się, że ich nieobecność związana jest z fioletowymi kryształami wypełnionymi mocą wpływającą na przyjazne dotychczas zwierzątka. Młody kangur chce ich odnaleźć, jednak zanim nastąpi szczęśliwe pojednanie rodziny, przyjdzie mu przemierzyć kilka krain i zmierzyć się z tabunami wrogów. W tej przygodzie towarzyszyć mu będą mentor imieniem Walter, wygadany pelikan Gadżet (kto grał w Kangurka Kao: Tajemnica wulkanu, może tego ptasiego kawalera kojarzyć) oraz jakżeby inaczej, charakterystyczne rękawice, które tym razem obdarzono wyjątkowymi umiejętnościami oraz… głosem.

Jak to jest grać w nowego Kangurka Kao? Dobrze?

Kiedy ogrywałam demo nowego Kangurka Kao, moją uwagę zwróciło ubóstwo mechanik. Zapoznawszy się z pełną wersją, z pewną ulgą mogę stwierdzić, że wypada ona pod tym względem zdecydowanie lepiej. Do klasycznych ataków pięściami czy ogonem oraz turlania dołączył rzut bumerangiem, często wykorzystywany też do odblokowywania nowych ścieżek. Na graczy czekają również proste zagadki logiczne polegające na ułożeniu kamieni w odpowiedniej kolejności lub naciśnięciu przycisków, a nieco później także możliwość przemieszczania się nad przepaściami z wykorzystaniem haków lub siatek i specjalne umiejętności rękawic odblokowywane przez odpowiednie ładunki żywiołów. Każdy z tych dodatków urozmaica rozgrywkę, ale nie wprowadza zamieszania w sterowaniu. Jeśli nie mylę się w rachunkach, w grze wykorzystujemy tylko dziesięć klawiszy (wliczając w to spację umożliwiającą skok) oraz myszkę.

Walka z „szeregowymi” przeciwnikami nie wymaga dużej wprawy, przez co może się wydać raczej monotonna. Wystarczy na wpół na ślepo klikać lewym przyciskiem myszy i odpowiednio kierować Kao, by przetrwać kolejne potyczki. Po wykonaniu odpowiedniej liczby ciosów aktywuje się możliwość „ataku specjalnego”, jednak nie znajdziemy tutaj głębi starć z ambitniejszych produkcji. Starcia z bossami, umożliwiające domknięcie przygody w jednym regionie i przejście do kolejnego, wymagają nieco większej kreatywności. Jednak bez obaw, także one nie powinny sprawić zbyt dużego problemu: gra dość jasno sugeruje, co należy zrobić lub dokąd się kierować, by odnieść zwycięstwo.

W tym miejscu pragnę podzielić się pewną refleksją. W miarę postępów w rozgrywce miałam wrażenie, że twórcom brakowało pomysłów na kolejnych nieprzyjaciół. Niby każda kraina otrzymała unikatowe dla siebie zwierzę-wroga: żabę, małpę czy barana, jednak są one podobne do siebie wzajemnie. W każdym z tych gatunków spotkamy więc „melee” wojowników i jednostki „naziemne” strzelające pociskami na odległość, później pojawiają się też okazy powietrze-ziemia. Tu i ówdzie napatoczą się przeciwnicy konkretniejszego formatu, wymagający większej liczby ciosów, jednak i oni nie wyłamują się ze wspomnianych wcześniej schematów.

Podobną tendencję zaobserwowałam w przypadku bossów. W moim osobistym odczuciu, to pierwszy – teoretycznie najłatwiejszy – antagonista sprawił mi najwięcej problemów, skutecznie zerując mój licznik żyć. Nawet finałowa walka nie była tak trudna jak starcie z Terrorem, co zakrawa o absurd. Może powiecie: „Tylko ci się wydaje, że było ciężko, bo jeszcze się nie rozkręciłaś” i pewnie macie rację, ale wydaje mi się, że trudność powinna zostać odpowiednio dostosowana do poziomu gracza na danym etapie rozgrywki. Jeśli pierwszy boss przysporzył mi tylu kłopotów, podobnego wyzwania i tracenia wielu żyć spodziewałabym się też po kolejnych przeciwnikach.

Czy mnie widać? Czy mnie słychać?

Zacznę od omówienia strony audiowizualnej, ta bowiem od razu rzuca się w oczy… i uszy. Graficznie jest poprawnie, bez „wodotrysków”: kolorowo i bajkowo, choć zdarzają się i mroczniejsze scenografie. Osobiście czuję się usatysfakcjonowana teksturami tła czy nieba. W ramach ciekawostki dodam, że podczas rozgrywki towarzyszyła mi myśl, iż graficznie gra trzyma ten sam poziom co trzecia odsłona przygód Kao, ta z 2006 roku… O ogromie mojego błędu przekonałam się, kiedy wyszukałam w sieci screenshoty z Tajemnicy wulkanu. Przeskok jest ogromny, ale wrażenie „jest spoko, ale bez szału” pozostało. Nie zmienia to jednak faktu, że na niektórych widokach przyjemnie zawiesić oko, ale po kilku godzinach grania wyraźnie da się odczuć, że twórcy więcej wysiłku i funduszy włożyli w wykreowanie przyjemnie wyglądających poziomów niż postaci czy ich animacji. Szczególnie wyraźnie widać to w cut-scenach ze zbliżeniami na bohaterów. U praktycznie wszystkich, poza Kao, da się zaobserwować dziwnie sztywne ruchy pyszczków i kiepski lip sync. 

Ze względu na przyjętą konwencję, nie ma tu mowy o otwartym świecie. Większość poziomów zbudowano na bazie typowego dla zręcznościowych platformówek korytarza, od którego raz na czas odchodzą boczne ścieżki. Do dyspozycji gracza oddaje się też kilka większych przestrzeni, swoistych baz wypadowych, gdzie można pozbierać złoto, zaopatrzyć się w bonusowe życie czy wybrać kolejny level do przejścia. Od czasu do czasu otrzymamy możliwość rozmowy z kimś i zyskania dodatkowych informacje o lokacji czy zadaniu.

Jeśli zaś chodzi o udźwiękowienie, jestem trochę zawiedziona. W tle plumkają niezobowiązujące melodie, jednak polski dubbing w cut-scenkach wypada przeciętnie, przede wszystkim z powodu rozjazdu pomiędzy mimiką postaci a ekspresyjnością wypowiedzi. Poza tym kwestie wypowiadane przez aktorów głosowych często różnią się od tego, co przekazują napisy. Nie wiem, czy Cenega płaciła od słowa, ale zazwyczaj tych jest mniej w porównaniu z tekstem wyświetlanym na ekranie. Z kolei wchodząc w interakcje z bohaterami pobocznymi, poza wspomnianymi ściśle wyreżyserowanymi sekwencjami, nie doświadczymy ani jednego dźwięku czy słowa, nawet krótkiego „Hej!” czy mruknięcia. Szkoda, że twórcy nie zdecydowali się choćby na takie zasygnalizowanie wypowiedzi. Graczowi zostaje wyłącznie czytanie kolejnych wypowiedzi. Myślę również, że sygnały dźwiękowe towarzyszące zdobyciu dodatkowego życia czy runy mogłyby być nieco bardziej wyraziste. 

Jak się bawicie?!

Parafrazując niezbyt świeżego już mema: „No tak średnio, bym powiedziała, tak średnio”. Moja ekscytacja związana z rozpoczęciem nowej przygody z jednym z ulubieńców dzieciństwa była ogromna. Dostałam w dużej mierze to, czego oczekiwałam: przyjemną dla oka grafikę, poziomy testujące moją zręczność, a czasem także cierpliwość, formułę znaną ze starszych odsłon. Ba, nawet znalazło się miejsce na poziom-ucieczkę, w którym kamera została umieszczona na sztywno przed Kao, żeby gracz mógł cały czas obserwować ścigającego go wielkiego małpiszona.

Niestety ta podróż nie minęła mi idealnie. Wspomniany wcześniej problem z balansem początkowych bossów uprzykrzał grę, podobnie jak rosnąca długość poziomów. Elementy polegające na zjeżdżaniu skądś okazały się znacznie trudniejsze, niż mogłabym oczekiwać. Zdarzyło mi się zaklinować w podłodze czy stanąć w powietrzu, i nie wiem, czy zmiana dźwięku dzwonka (miejsca zapisu) w pewnym momencie gry była zabiegiem celowym, czy też coś się zepsuło. 

Od czasu do czasu zdarzały się też beczki nieznikające lub takie, których nie dało się zniszczyć (a każdy fan Kao wie, że beczki się niszczy, bo skrywają w sobie złoto). I na koniec rzecz niekoniecznie denerwująca, ale pozostawiająca pewien zawód: umożliwiając graczom powtarzanie poziomów i zwiedzanie świata po obejrzeniu napisów końcowych, fajnie byłoby dać im do zrozumienia, że znaleźli się w „post game”. Tymczasem kiedy porozmawiałam z matką Kao po ukończeniu fabuły, dowiedziałam się, że ojciec i siostra nadal nie wrócili… Pomimo tego, że dosłownie dziesięć sekund temu stali na progu w ramach oskryptowanej animacji. Niby drobiazg, ale… szkoda. 

Nowy Kangurek Kao to gra raczej krótka. Nawet takiemu weekendowemu graczowi jak ja przejście jej zajęło mniej niż dziesięć godzin (a możecie wierzyć, że niektóre fragmenty przechodziłam po kilka razy). Wierzę, że spodoba się zarówno młodszym odbiorcom, jak i tym dorosłym, którzy żywią sentyment do tej marki, a na co dzień nie grywają zbyt dużo. Dla osób spędzających na wirtualnej rozrywce więcej czasu ta pozycja może okazać się banalna, a rozrywka czerpana z rozgrywki – właściwie żadna.Wirujące rękawice. „Kangurek Kao” (2022) – recenzja gry

podsumowanie

Ocena
8

Komentarz

Fajny, kolorowy i niedługi powrót do lubianej przez wielu platformówki. Przygody torbacza są ewidentnie kierowane do młodszych odbiorców i starsi gracze nie znajdą tutaj wyzwań zbliżonych do chociażby nowych „Crashy” czy „Ratcheta i Clanka”.
Klaudia Ciurka
Klaudia Ciurkahttps://moje-czytadla.blogspot.com/
Książkoholiczka stawiająca pierwsze kroki w świecie gier wideo i planszówek. Seriale ogląda rzadko, ale od anime nie stroni. Kociara i herbatoholiczka z wyboru, okularnica z konieczności.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu

Fajny, kolorowy i niedługi powrót do lubianej przez wielu platformówki. Przygody torbacza są ewidentnie kierowane do młodszych odbiorców i starsi gracze nie znajdą tutaj wyzwań zbliżonych do chociażby nowych „Crashy” czy „Ratcheta i Clanka”.Wirujące rękawice. „Kangurek Kao” (2022) – recenzja gry