Niewiele superbohaterskich seriali ma na swoim koncie tyle zawirowań, zwrotów akcji i niespodzianek co Agenci T.A.R.C.Z.Y. Dlatego zawsze dziwiło mnie to, że obraz nie jest bardziej popularny, szczególnie iż z wyjątkiem kilku słabszych pierwszych odcinków (nałożono na nich niemalże embargo na spoilery z Zimowego żołnierza), cała reszta była co najmniej dobra, a miejscami wręcz świetna.
Czwarty sezon dostarczył widzom niezapomnianych wrażeń, a konsekwencje wydarzeń odbijają się silnym echem w piątym. Umowa Coulsona z Ghost Riderem, rozwijające się moce Daisy czy ciągle zmieniająca się pozycja agencji T.A.R.C.Z.Y. i konfrontacje z rządem – to najsilniejsze wątki przeniesione z poprzedniej odsłony i wyjaśnione lub przynajmniej rozwinięte w najnowszej. Kamień spadł mi z serca, gdy stacja ABC zdecydowała się na nakręcenie szóstego sezonu. Tyle świetnych seriali nie dostało tej szansy (RIP Lucyfer).
Pośród szczątków Ziemi
Wydawało się, że w finale, po traumatycznych przeżyciach z Adą – LMD (Life Model Decoy) z duszą, wesoła gromadka Coulsona została porwana. Każdy sezon Agentów jest podzielony na dwie odrębne, ale połączone ze sobą części. Pierwsza partia piątej odsłony podkręca wszystko na maksa. Okazało się jednak, że ktoś ich uratował, by oni mogli, dosłownie, zmienić bieg historii. W kosmosie. Wśród kosmitów! Przeniesiesiono ich do tego do przyszłości, gdzie Ziemia została zniszczona przez Quake, a resztki ludzkości są niewolnikami Kree. Pamiętacie ich, to rasa Ronana ze Strażników galaktyki? Druga część, bez spoilerów, odnosi się bezpośrednio do pierwszej, a zakończenie sezonu powala na kolana.
Na początku odnosiłam się sceptycznie do wprowadzenia motywów kosmosu i podróży w czasie do już dość napchanego nadnaturalnymi rzeczami serialu, ale w Agentach to działa i jest całkiem oczywistym kolejnym krokiem w rozwoju fabuły. Kree wystąpili w kilku wcześniejszych sezonach, Inhumans (nie ci z tragicznej, miłosiernie skasowanej po jednym sezonie, serii o tej samej nazwie, ci fajni, z T.A.R.C.Z.Y.) zostali przez nich stworzeni, a Hive chciał ich wezwać z powrotem na Ziemię. Ten serial został skonstruowany lepiej niż się wielu fanom wydaje. Moim zdaniem nic nie jest wprowadzane na za wszelką cenę, każdy nowy pomysł scenarzystów wywodzi się z poprzednich, a każda decyzja to logiczny krok naprzód. Nie wydaje mi się, żeby twórcy szukali świeżych idei na siłę – serial jest spójny.
Nie znaczy to niestety, że obyło się bez błędów czy niepotrzebnych wątków pobocznych. Niektóre sceny, a nawet postacie wydają się zbędne. To cena, jaką płacą dłuższe seriale na głównych stacjach telewizyjnych – trzeba zapełnić czymś dwadzieścia dwa odcinki, nieważne czy to oznacza, że pewne fragmenty muszą przez to zostać rozciągnięte.
Kto, z kim i dlaczego
Kasius jako główny złol bardziej mnie irytował niż przerażał, ale miał swoje lepsze momenty. Wydaje mi się, że Dominic Rains przesadził trochę i poszedł w teatralny dramatyzm à la Eddie Redmayne w Jupiter: Intronizacja (uwielbiam ten film całym sercem. Fight me), zamiast po prostu być strasznym „opiekunem” Lighthouse – pozostałości po Ziemi – okazuje się słabą postacią, której główną motywacją jest powrót w łaski ojca. Ech. Zaintrygowała mnie za to jego niema ochroniarz – Sinara (Florence Faivre) i żałuję, że nie poświęcono jej więcej czasu. Skrawki informacji malują interesujący i intrygujący obraz tej kobiety. Więęcej!
Z innych nowych postaci na uwagę zasługuje Ruby (Dove Cameron! Coo?) – genetycznie zmodyfikowana, sfiksowana na Quake, córka generał Hale . Jej wejście wywołuje całą masę emocji (głównie szok i niedowierzanie). Czasami zdolności aktorskie aktorki z Disney Channel nie dorównują innym, bardziej doświadczonym współpracownikom, ale przynajmniej nie możemy narzekać na nudę!
Jestem przywiązana do całej głównej obsady; kocham May, uwielbiam Coulsona, Daisy, FitzSimmons. Cieszę się, że Natalia Cordova-Buckley do niej dołączyła. Yo-Yo jest świetną postacią, a jej związek z Mackiem to jeden z jaśniejszych punktów serialu. To dzięki bohaterom nawet słabsze odcinki nie są aż tak złe. I wszystko, co im się przytrafia, trafia mnie silniej niż gdybym tak ich nie lubiła. A w piątym sezonie przytrafia im się wiele. Te sytuacje w większości nie należą do przyjemnych (co gromadka nawet metakomentuje w odcinku dwunastym). Szczególnie mocno dotyka to Daisy, która czuje ciężar wiedzy, że w przyszłości spowoduje zagładę Ziemi, i to ją paraliżuje. Chloe Bennet naprawdę wyrobiła się od początków serii. Teraz ogląda mi się ją z przyjemnością i diametralnie zmieniłam zdanie o jej postaci.
Zawsze znajdzie się czas na żarcik
Humor w całym MCU (Agenci są w nim pół na pół) to niesamowicie ważny element, wyróżniający go wśród innych, mroczniejszych i biorących się na poważnie, filmowo-serialowych uniwersów. Nie inaczej jest też w serialu – T.A.R.C.Z.A. przyzwyczaiła nas do tego, że nawet w najcięższej sytuacji któraś postać będzie heheszkować. W piątym sezonie twórcy trochę z tym przystopowali, ale na całe szczęście nie zabrakło żartów i ciętych komentarzy.
Choreografia pojedynków, głównie May, to uczta dla oczu. Moce Inhumansów są świetnie przedstawione wizualnie i oczywiście efektowne, ale to fizyczność Ming-Na Wen, jej siła i pozorna łatwość, z jaką walczy, zapadają w pamięć.
Podróże w czasie, kosmici, powstrzymanie zniszczenia Ziemi i zmaganie się z własnymi demonami; połączenie globalnych i personalnych wątków. Agenci T.A.R.C.Z.Y. znów poradzili sobie świetnie. Decyzje scenarzystów sugerują, że kolejny sezon będzie ostatnim. Zakończenie boli i szokuje. Nie wiem, jak twórcy wyjdą z tak emocjonalnego momentu, ufam im jednak bezgranicznie i czuję, że się nie zawiodę.