Pierwsze trzy sezony The Crown podbiły serca milionów widzów na całym świecie. Tajemnicza rodzina królewska stała się nam, fanom, bliższa.
W poprzednich odcinkach rolę „złego policjanta” odgrywał książę Edynburga, Filip, którego ukazano jako ptaszka latającego z kwiatka na kwiatek. O Elżbiecie także wyrobiliśmy sobie zdanie, lecz niekoniecznie można byłoby ją nazwać dobrym gliną. Tym razem prowodyrem okrzyków zdumienia w trakcie seansu stał się ich syn, książę Karol. Subiektywnie można by stwierdzić, że dał księżnej Dianie popalić.
Zamiana ról, czyli „starsza” obsada
Nie da się przeoczyć faktu, że każdy kolejny sezon The Crown jest każdym kolejnym etapem w życiu rodu Windsorów i ich bliskich. Dla fanów serialu wiąże się to nie tylko z dawką emocji, spowodowaną zawiłą historią tej rodziny, ale także z przyzwyczajeniem oka do nowych aktorów, wcielających się w „starszych” bohaterów. I tak, na wielkim ekranie pojawia nam się na przykład Olivia Colman, grająca Elżbietę. Doskonale udaje się jej naśladować zimną królową. Jednak to nie ona, stety lub niestety, ma swoje pięć minut. Robi to Emma Corrin, czyli serialowa Diana, która jest niczym miód na serce. Jej delikatne ruchy, a zwłaszcza mimika i „to coś” sprawiają, że obserwując ją ma się wrażenie, iż to prawdziwa Lady D. W porównaniu z rzeczywistymi nagraniami wypada cudownie.
Robiąc ukłon w stronę aktorów, nie można przeoczyć Gillian Anderson (w The Crown jako Margaret Thatcher), znanej obecnie przede wszystkim z roli w Sex Education. W nowym wydaniu jest bardziej poważna, bardziej elegancka i bardziej…. jak typowa Żelazna Dama. Niemal w pełni odzwierciedla zachowanie przywódczyni, które mogliśmy oglądać za jej panowania. To silna, zdecydowana kobieta nieuznająca słowa „nie”. W trakcie jej podziwiania na netflixowym ekranie ujął mnie przede wszystkim ten spokojny głos (i brytyjski akcent!) oraz… ciekawy sposób układania ust. Kto nie widział, musi nadrobić zaległości, choćby dla samej Anderson, bo wypadła kapitalnie!
Jeden wątek główny
Jednak, żeby nie było tak pięknie, czwarty sezon The Crown nie jest idealny. Niemal całkowicie skupiono się w nim na księciu Karolu i księżnej Dianie. Inni członkowie królewskiego imperium, można by rzec, poszli w odstawkę. Niewiele jest wątków szalonej Margaret i jej problemów z używkami oraz podporządkowaniem się siostrze, czy krnąbrnego Filipa – teraz spokojnego. Producenci prawie w stu procentach poświęcili się historii wyżej wymienionego małżeństwa, kładąc nacisk na te złe chwile, których, jak podają źródła, było najwięcej. Ich zawiłe dzieje oraz emocje, jakie wywołują zaskakujące zwroty akcji (jeśli ktoś dokładnie nie zna historii) sprawiają, że chce się jeszcze i jeszcze, a to przecież tylko dziesięć odcinków.
Ciekawą odskocznią od narastających, królewskich problemów jest pojawienie się długo wyczekiwanej Żelaznej Damy, którą obserwuje się z podziwem, a czasami nawet strachem. Jej relacja z Elżbietą wydaje się niezwykle ciekawa, a każda audiencja skłania do refleksji i dowiedzenia się na temat Margaret więcej (poza konkursem). Co do królowej, to jedynym, co dziwi, jest postępująca zasadniczość oraz brak skrupułów kobiety. To właśnie te dwie kwestie pogłębiają się z sezonu na sezon.
To, co godne pochwały
Wracając do tej, która skradła serca widzów czwartego sezonu, czyli Diany, wielkie brawa należą się producentom serialu ze względu na to, że nie starali się zakłócić jej obrazu, lecz dokładnie przedstawić. Na szczęście nie pominięto tutaj kwestii choroby – bulimii – obecnie niemal przypadłości cywilizacyjnej. Ten wątek został przedstawiony naprawdę profesjonalnie i rzeczowo, więc nie ograniczono się jedynie do dźwięków wymiotów oraz odgłosów ich spłukiwania. Dużą uwagę poświęcono przyczynom, które doprowadziły Lady D. do takiego, a nie innego zachowania, zwracając uwagę na aspekty psychologiczne. I – co najważniejsze – przed każdym odcinkiem, w którym takie sceny występują, jest stosowna informacja. Brawa dla Netflixa.