Wziąć głęboki wdech. „Pełnia życia” – recenzja filmu

-

Życie potrafi rzucać nam wiele kłód prosto pod nogi. Jednak najważniejsze to mieć przy sobie bliskie osoby, które w każdej sytuacji są gotowe, by nas wesprzeć i pomóc, choćby dobrym słowem czy swoją obecnością. Wtedy wiemy, że nasze życie ma sens i mamy dla kogo się starać. Takie szczęście miał właśnie Robin Cavendish, kiedy jego dotychczasowe życie zaczęło się walić. Jak sobie z tym poradził?
Zwyczajność codzienności

Robin Cavendish to człowiek, który wręcz kochał przygody. Poznał piękną kobietę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia, wiódł z nią szczęśliwe życie. Kiedy zdecydowali się wybrać razem do Afryki, nic nie zapowiadało nadchodzącej tragedii, zwłaszcza, że Diana, wtedy już jego żona, zdradziła mu, że zostanie ojcem. Nagle wszystko przekreśla diagnoza – polio. Mężczyzna zostaje sparaliżowany od szyi w dół. Nie chce już żyć, bo czy życie z tak poważną chorobą można tak w ogóle nazwać? Jednak Diana nie poddaje się i zaczyna walkę za nich oboje. Czy uda się jej odnieść zwycięstwo?

Siła miłości czyni cuda

Diana naprawdę musiała kochać Robina, bowiem inaczej aż tak by się dla niego nie poświęcała. Może zabrzmi to okrutnie i pesymistycznie, lecz spodziewam się, że większość z nas, gdyby znalazła się w podobnej sytuacji, po prostu by uciekła. Ale nie ona. Chociaż początkowo mężczyzna myślał tylko o śmierci, ona postanowiła za niego zawalczyć, pokazać mu, że może jeszcze być szczęśliwy. Zabrała go ze szpitala, w którym czuł się jak w więzieniu i przetransportowała go do nowego domu. Wiecie, jaka była moja pierwsza, dość przyziemna myśl? Co zrobią, jeśli zostanie przerwana dostawa prądu, a przecież respirator, dzięki któremu Robin mógł oddychać, był elektryczny. Jak się okazało, nie tylko ja miałam takie obawy. Jeden z ich najbliższych przyjaciół, Bloggs Blacker, również odważył się zadać to pytanie na głos. Otrzymał odpowiedź, że jedynym rozwiązaniem jest wówczas dostarczanie powietrza ręcznie. Dzięki temu, że mężczyzna ma wokół siebie znajomych i bliskich, z którymi może pośmiać się i pożartować, niekiedy zapomina o chorobie. Poza tym urodził mu się syn i mógł patrzeć, jak szybko dorasta. Jednak nadal problem stanowiło to, że respirator musiał być cały czas podłączony do kontaktu, czyli Robin nie miał możliwości „wyjścia” nawet na najkrótszy spacer. Wtedy do akcji wkroczył Teddy Hall – który siedział w swoim warsztacie dzień i noc, aż w końcu udało mu się skonstruować wózek połączony z respiratorem, którego żywotność starczała na jakieś 3 godziny. Dzięki temu główny bohater mógł znów poczuć na twarzy promienie słońca, poczuć zapach traw i kwiatów. Jednak nadal coś nie dawało mu spokoju, bowiem w szpitalu zostawił swojego najlepszego przyjaciela, Paddy’ego. Właśnie wtedy wpadł na pomysł, by skontaktować się z kierownikiem Fundacji na Rzecz Osób Poważnie Sparaliżowanych, doktorem Clementem. To on postanowił mu pomóc i dzięki jego współpracy z Teddym i kilkoma innymi osobami udało się wyprodukować więcej takich wyspecjalizowanych foteli. We wszystkich przedsięwzięciach wspierała go Diana. Byłam pod wielkim wrażeniem tego, że się nie poddała, nie zwątpiła, chociaż jej przyjaciele w tajemnicy powiedzieli jej, że sądzili, że zostawi Robina, bo uważali ją za głupią i rozpieszczoną gęś. Szczerze? Ja początkowo też ją za taką miałam. W pierwszej scenie, kiedy oglądała mecz krykieta, w którym brał udział Robin, sprawiała wrażenie damulki z wyższych sfer i wydawała się zimna i oschła. Jednak z każdą kolejną sceną zmieniałam o niej zdanie. Okazała się być osobą ciepłą i bardzo odważną, bo kto by się odważył postawić wszystko na jedną kartę i zabrać ukochanego ze szpitala, wbrew woli lekarzy? Ona tak. Nie zważała na kąśliwe uwagi, była w pełni oddana mężowi, mimo chwil zwątpienia podnosiła wysoko głowę i szła dalej. Nawet kiedy jej mąż w końcu postanowił, że już nie chce żyć, jej pierwszą reakcją była złość, musiała krzykiem ulżyć sobie w bólu, ale później stwierdziła, że będzie tak jak on postanowił. Bo w końcu to, że był sparaliżowany wcale nie umniejszało mu prawa do decydowania o sobie.

Życie, ach, życie…

Wiecie, ile emocji ten film wywołuje? Ogrom. Ja przez cały seans miałam łzy w oczach, a niekiedy po prostu szlochałam. Inaczej się nie da, szczególnie że fabułę oparto na faktach. Jak nie przepadam za Andrew Garfieldem, którego, rzecz jasna, kojarzę jedynie z filmów o Niesamowitym Spidermanie, tak tutaj ujął mnie zupełnie. Trudno zagrać chorą osobę, a tym bardziej kogoś, kto ma sparaliżowane praktycznie całe ciało. Niełatwe jest opanowanie mimiki, zwłaszcza w scenach gdy bohaterowi brakowało powietrza. Urzekła mnie również Claire Foy jako Diana. Zagrała bardzo przekonywująco, jej mimika nie należała tylko do jednego wyrazu twarzy. Każdą emocję jednocześnie było łatwo zobaczyć na jej twarzy, ale równocześnie odczuć na własnej skórze. Można było poczuć się w taki sposób, jakby Claire Foy stała tuż obok i prowadziła z nami swoistą konwersację. W idealny sposób odegrała ona żonę, dla której najważniejszy jest mąż i jego życie. Bez względu na to, jak bardzo jego schorzenie było poważne priorytetem dla niej stało się to, by uszczęśliwić ukochanego. Jej gry aktorskiej z całą pewnością nie można nazwać sztuczną. Wcieliła się w swoją bohaterkę w stu procentach i pokazała wręcz idealną żonę – taką, która jest na dobre i na złe ze swym partnerem.

Piękne obrazy i ujmująca muzyka

Każde z ujęć w tym filmie odegrało swoją kluczową rolę. Pomimo tego, że tematyka Pełni życia jest raczej ciężka i miejscami mocno przygnębiająca to jednak obrazy są radosne. Nie brakuje w nich intensywnych kolorów, scen, na widok których na twarzach widzów mimowolnie pojawia się uśmiech i radosny błysk w oku. Ponadto odczucia te potęguje niewątpliwie same podejście do choroby zarówno Robina Cavendisha, jak i wszystkich bliskich wokół niego. Nikt z nich nie traktuje tego schorzenia jako najgorszej rzeczy na świecie, wszyscy zaś zachowują się tak, jakby mężczyzna nadal był zdrowym i silnym człowiekiem. Poczucie humoru nie opuszcza go do samego końca. Niewątpliwym plusem produkcji jest także sama muzyka. Mimo tego, że nie pojawia się ona zbyt często, to jednak kiedy już jest momentalnie chwyta za serce i wyciska z oczu morze łez. Została perfekcyjnie dobrana do obrazu, który widzimy na ekranie, dzięki czemu jeszcze więcej emocji on wywołuje. Wspomnę jeszcze o tym, że najbardziej przypadły mi do gustu sceny z udziałem synka Robina – chociażby pierwsza z wielu, jakie mogłabym tu wymienić, kiedy Diana kładzie mu na ramieniu niemowlaka, a ten może jedynie na niego patrzeć i czuć na policzku ciepło jego drobnego ciałka.

Bliscy, na których możesz liczyć…

To właśnie było najpiękniejsze w życiu Robina. Nieważne okazywały się komentarze przypadkowych ludzi na temat jego stanu, liczyło się to, że miał wokół siebie grono bliskich, na których mógł liczyć w każdej sytuacji. Na uznanie zasługuje tutaj chociażby Teddy, który skonstruował fotel połączony z respiratorem. W pamięci mam scenę, kiedy główny bohater postanowił zabrać swoją rodzinę i przyjaciela do Hiszpanii. Jechali tam specjalnym samochodem, z którego wyjęli przednie siedzenie, aby mężczyzna czuł się swobodnie i mógł podziwiać mijane widoki. W pewnym momencie Diana poprosiła przyjaciela, aby ten podłączył respirator, bo trzeba było go naładować. Ten włożył wtyczkę do kontaktu i nastąpiło zwarcie. Przerażenie bohaterów wręcz udziela się widzowi. Jednak byłam pełna podziwu dla Diany, że zachowała zimną krew, próbowała naprawić urządzenie. I kiedy jej się nie powiodło, do Hiszpanii przybył Teddy, najszybciej jak tylko potrafił przyjechał do Hiszpanii, żeby naprawić ten sprzęt niezbędny do życia. Czyż to nie jest piękne?

Łzawa historia czy jednak coś więcej?

Dla mnie Pełnia życia to nie tylko historia stworzona jedynie po to, by wyciskać z oczu łzy. Nic podobnego! To specyficzny hołd dla pomysłowości ludzi – pokazuje, że jeśli tylko się chce, można zrobić wiele, aby ułatwić życie osobom chorym na polio. Wcale nie muszą leżeć w szpitalach, w których czują się jak w więzieniach i tylko oczekiwać śmierci, bowiem mogą odetchnąć pełną piersią i prowadzić w sumie normalne życie. Owszem, będą uzależnieni od innych, bo sami nie będą w stanie wykonać najmniejszej czynności, ale Robin udowadnia, że nawet z takiego życia można czerpać garściami. Pełnia życia pokazuje też, że prawdziwa miłość potrafi zdziałać cuda (i nie piszę tego tylko dlatego, że jestem ogromną romantyczką!), że przenosi góry i że może być większa niż cierpienie. Wreszcie ukazuje ona, że można żyć i cieszyć się codziennością, chociaż gdzieś z tyłu głowy zawsze już będzie ta czarna myśl, że oddech, który właśnie się nabiera, może być tym ostatnim. Jeżeli ma się świadomość, że jest to historia rodziców producenta filmu, Jonathana Cavendisha, tym większe rodzą się w nas emocje. To co zrobili Robin i Diana, to jak wspaniały hołd oddali życiu, zmagając się z chorobą, wywarło także ogromny wpływ na jakość życia innych osób cierpiących na polio. Zaś zakończenie może być dość przewidywalne, jednak sama droga do niego jest w tej produkcji nietypowa i nawet wywołująca uśmiech na twarzy widza. To piękna, wzruszająca historia o tym, że jeśli tylko ma się dla kogo żyć, jest się w stanie pokonać wszystkie przeciwności. Z jednaj strony wzrusza, a z drugiej daje nadzieję. Ku pokrzepieniu serc.

https://youtu.be/Lr4B64d7EOU

Wziąć głęboki wdech. „Pełnia życia” – recenzja filmuTytuł oryginalny: Breathe

Reżyseria: Andy Serkis

Rok powstania: 2017

Czas trwania: 1 godzina 57 minut

Paulina Korek
Paulina Korekhttp://zaczytanapanna.blogspot.com
Bez pamięci oddała się czytaniu książek. Zadowoli ją dosłownie każdy gatunek, byle tylko treść była wciągająca. Nie oznacza to wcale, że nie ma swoich ulubionych gatunków. Należą do nich: kryminały, thrillery, romanse, erotyki, horrory. Po skandynawskich autorów sięga już w ciemno. Oprócz literatury jej pasjami są także filmy, zwierzęta, podróże oraz odwiedzanie wszelkich wydarzeń z tym związanych. W przyszłości chciałaby napisać własną książkę.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu