Camp, seks i muzyka. „The Rocky Horror Picture Show” – recenzja filmu

-

W 1973 roku na deskach londyńskiego Royal Court Theater odbyła się premiera musicalu The Rocky Horror Show autorstwa Richarda O’Brienea – brytyjsko-nowozelandzkiego aktora, pisarza, muzyka i prezentera telewizyjnego. Spektakl cieszył się popularnością i dobrymi recenzjami. Zdobył też nagrodę Evening Standard Theatre Award w kategorii dla najlepszego musicalu. Dwa lata później, za sprawą 20th Century Studios, światło dzienne ujrzała filmowa adaptacja przedstawienia, wyreżyserowana przez Jimma Shermana. Jej, niestety, nie przyjęto zbyt ciepło. Swoje miejsce znalazła dopiero w kinach oferującym widzom noce pokazy, gdzie, jak głoszą rozliczne opowieści, została otoczona kultem i grana jest po dziś dzień.
Camp, seks i muzyka. „The Rocky Horror Picture Show” – recenzja filmu
The Rocky Horror Picture Show /Twentieth Century Fox Film Corporation
W hołdzie kinu klasy B

Pierwsze znaki, iż będziemy mieć do czynienia z nieszablonową produkcją, pojawiają się już na samym początku. Obraz otwiera piosenka Science Fiction/Double Feature śpiewana przez gigantyczne, umieszczone na czarnym tle, czerwone usta. W słowach utworu padają nawiązania do horrorów i filmów science fiction klasy B, takich jak King Kong (1933), Flash Gordon (1936), Dzień, w którym zatrzymała się ziemia (1951) czy Przybysze z przestrzeni kosmicznej (1953), co jasno wskazuje na źródła inspiracji twórcy oryginału i współtwórcy adaptacji. Następnie śledzimy poczynania pary nowo zaręczonych kochanków: Brada Majorsa (Barry Bostwick) oraz Janet Weiss (Susan Sarandon), którzy postanawiają odwiedzić swojego dawnego nauczyciela, doktora Everetta Scotta (Jonathan Adams). Niestety burzowa pogoda nie sprzyja podróżowaniu, a jakby tego było mało, łapią gumę. W poszukiwaniu telefonu trafiają do mrocznego zamku. Drzwi otwiera im lokaj imieniem Riff Raff (Richard O’Brien), który swym wyglądem przypomina postać Igora z filmów o Frankensteinie, co jasno powinno dać do zrozumienia Bradowi i Janet, że lepiej opuścić to miejsce. Narzeczeni postanawiają jednak wejść, tym samym pieczętując swój los – gdy bowiem na scenę wkracza właściciel zamku, doktor Frank-N-Furter (Tim Curry), przedstawiający się jako słodki transwestyta z Transseksualnej Transylwanii, fabuła zaczyna odjeżdżać w dalsze rewiry niepochamowanego, campowego szaleństwa.

The Rocky Horror Picture Show to hołd złożony kinu klasy B, będący jednocześnie jego parodią. Zewsząd czuć inspirację starymi horrorami i produkcjami science fiction – od tanich rekwizytów i wystroju zamku, po zachowania postaci. Nic tu nie jest na serio, a działania bohaterów są mocno przerysowane. Dopełnienie groteskowego klimatu stanowi rock and rollowa muzyka. Całość tworzy dość wybuchową miksturę, która przez osoby nieprzyzwyczajone do łamania klisz i schematów może zostać uznana za chaotyczną i nieprzemyślaną. Nic bardziej mylnego, twórcy wielokrotnie puszczają oko do widzów, niejednokrotnie burząc czwartą ścianę. Czuć to znakomicie w scenach, w których Kryminolog (Charles Gray) relacjonuje przebieg wydarzeń, czy podczas piosenki The Time Warp, stanowiącej jednocześnie instrukcję tańca. Niestety wraz z końcem drugiego aktu produkcja traci na swej mocy i atrakcyjności, a przedstawione wydarzenia zaczynają nużyć. Szkoda, że twórcom nie udało się utrzymać jednakowego tempa przez cały film.

Polskie kino ekologiczne. „Pani Basia” – recenzja filmu

Erotyzm wylewający się z ekranu

Tym, co w przypadku The Rocky Horror Picture Show może szokować najbardziej, jest oczywiście postać Frank-N-Furtera. Szalony, ekscentryczny naukowiec grany przez Tima Curry’ego to symbol wolności seksualnej. Poszukuje nowych doznań, nie boi się mówić o swoich pragnieniach i dążyć do ich realizacji, z tego też względu tworzy umięśnionego, blondwłosego, opalonego mężczyznę, Rocky’ego (Peter Hinwood), który jest dla niego sekretem życia, obiektem doskonałym i nieskazitelnym, stojącym w opozycji do byłych ukochanych, Columbii (Nell Campbell) i Eddy’ego (Meat Loaf). Frank-N-Furter pokazuje, że nie należy wstydzić się swojej seksualności – wręcz przeciwnie, trzeba nią cieszyć. Ponadto film przedstawia seks w pozytywnym świetle, choć warto zaznaczyć, że nie dotyczy to zdrad, które mogą się wiązać z brakiem hamulców w tej sferze. Janet, po odbyciu pierwszego stosunku w swoim życiu, czuje się kompletna i pragnie więcej (piosenka Touch-A-Touch-A-Touch-A-Touch Me), co sprowadza na nią problemy. Taki wydźwięk omawianej produkcji z pewnością sprawi, że niektórym widzom nie przypadnie ona do gustu.

Camp, seks i muzyka. „The Rocky Horror Picture Show” – recenzja filmu
The Rocky Horror Picture Show /Twentieth Century Fox Film Corporation
Zderzenie światów

To nie jest film dla wszystkich. Podobnie jak Brad i Janet reprezentujący „normalny” świat w zderzeniu z Frank-N-Furterem, widzowie wyznający tradycyjne wartości mogą nie być zadowoleni seansem, a nawet czuć się oburzeni i zdegustowani. Miłośnicy dziwnych klimatów, nieszablonowości, osoby szukające nietypowej rozrywki, czy w końcu entuzjaści kina klasy B z pewnością znajdą tu coś dla siebie. The Rocky Horror Picture Show to wybuchowa mieszanka campu, erotyzmu oraz piosenek, która pomimo nierównej narracji nie wstydzi się swojego jestestwa, bawiąc i zapewniając dawkę rozrywki na długie wieczory.

plakat filmu Rocky Horror Picture ShowTytuł oryginalny: The Rocky Horror Picture Show

Rok premiery: 1975

Reżyseria: Jim Sharman

Scenariusz: Richard O’Brien, Jim Sharman

Muzyka: Richard Hartley

Piosenki: Richard O’Brien

Czas trwania: 1 godzina 40 minut

podsumowanie

Ocena
8

Komentarz

„Let's do the Time Warp again!”
Marcin Chudoba
Marcin Chudoba
Miłośnik Digimonów, mangi, anime oraz musicalowych brzmień. Fan narracji o superbohaterach i klimatów grozy. Nie pogardzi ciekawą książką. Okazyjnie zajmuje się wbijaniem platyn w grach na PlayStation.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu

„Let's do the Time Warp again!”Camp, seks i muzyka. „The Rocky Horror Picture Show” – recenzja filmu