Suicide Squad po raz pierwszy pojawił się w komiksie od DC. Świat poznał grupę antybohaterów w 1959 roku, ale kolejna – nowoczesna już – wersja składu została ukazana w latach osiemdziesiątych. Niemal trzydzieści lat później Warner Bros. przekuł ich historię w film, który nie przyjął się zbyt dobrze. Mimo to podjęto kolejną próbę i stworzono sequel. Czy potrzebnie?
Przednia rozrywka
Największy problem z pierwszym filmem Suicide Squad był taki, że jego twórcy próbowali zrobić z niego coś poważnego. Z historii o grupie antybohaterów, morderczym klaunie, szalonym Australijczyku, który zabija bumerangiem, czy dramatycznym wcieleniu indiańskich duchów, starano się stworzyć rozsądny film akcji.
Oczywiście nieudolnie.
Przy sequelu nie popełniono tego błędu. Tutaj z miejsca wiadomo – również widzowie dostają szybką lekcję na ten temat – że to film, który należy traktować z przymrużeniem oka. Fabuła jakaś jest, akcja też, ale tym razem wszystko to ma służyć tylko i wyłącznie rozrywce.
Harley, Idris Elba i wielki rekin
Jeśli spodziewacie się, że zobaczycie tych samych bohaterów, co poprzednio, muszę was rozczarować. Rotacja w samobójczym składzie jest spora. Nie powiedziano, o tym, co stało się z niektórymi postaciami. Sama grupa nie jest też tak zżyta jak w jedynce, ale na pewno o wiele bardziej szalona. Wydaje się, że bohaterowie nie mają hamulców i to zdecydowanie działa na korzyść filmu. Po pierwsze daje mu vibe kolejki górskiej, bo ciężko przewidzieć, jak historia może się potoczyć, gdy jej protagoniści są nieobliczalni. Weźmy na przykład takiego Idrisa Elbę, po którym każdy by się spodziewał, że przejmie rolę Willa Smitha z pierwszej części i będzie tym „dobrym”. Chociaż tak jak jego poprzednik też zostawił poza więzieniem córkę, na tym podobieństwa się kończą. Grany przez niego Bloodsport to żaden przyjemniaczek. Klnie, morduje i nie traktuje swojego ojcostwa zbyt poważnie. Jest też Rekin, który oprócz tego, że cóż… wygląda jak rekin, nie okazuje się zbyt interesującym charakterem. Żeby coś się jednak działo, mamy Harley: zdecydowanie najciekawszą postać w uniwersum.
Złol jak złol, po co drążyć
Nie będzie to spojler – a dla tych, którzy widzieli poprzednią część, też nie nowość – że prawdziwym czarnym charakterem w serii jest grana przez Violę Davis Amanda Waller, pomysłodawczyni i założycielka Suicide Squad. W porównaniu z nią nawet najgorsze zakały z więzienia Belle Reve mają kręgosłupy moralne. To ona jednak wciąż rozdaje karty. Tym razem wysyła oddział na Corto Moltese, gdzie po krwawym przewrocie władzę przejął generał Silvio Luna.
I chociaż z tą postacią, i z jego bezpośrednim podwładnym, majorem Mateo Suarezem, jest związana cała historia, żaden z tych bohaterów, nie wpływa na fabułę. Mają dostęp do projektu Starfish – będącego poważnym zagrożeniem dla świata – ale to tyle. Tak naprawdę przez cały swój ekranowy czas nie podejmują żadnej decyzji, która mogłaby zmienić zakończenie.
Logika? A na co to komu?
Oczywiście można wiele oczekiwać po The Suicide Squad, ale na pewno nie logiki. Wiele sytuacji jest wtrąconych zupełnie bez celu. Postaci podejmują decyzje, które nie mają wpływu na fabułę. Przemowy są wygłaszane, by nic nie zmienić. Ba! Piętnaście pierwszych minut filmu jest tylko po to, żeby pokazać widzowi, aby ten się do niczego za bardzo nie przywiązywał. Krew leje się tu strumieniami, wszyscy klną jak szewc, są obsceniczni i okrutni. I ten nadmiar służy tej produkcji. Dziury fabularne już mniej, ale wypełnione posoką sceny i wyzywający się przez dobre trzydzieści sekund ojciec z córką już tak. Jatka za jatką, aż do ostatecznego bossa, który jest równie niedorzeczny co widowiskowy, wszystko to jedynie dla rozrywki.
I trochę feminizmu do tego
Kocham obrazy Marvela, jednak te wydumane sceny, gdzie wszystkie żeńskie postaci gromadzą się razem tylko po to, żeby jedna z nich mogła powiedzieć: „Nie będziesz szła sama”, czy coś równie bezsensownego, reprezentują naprawdę niski poziom. W The Suicide Squad feminizm jest i ma się dobrze. Film zdaje test Bechdela, ale tak naprawdę pazury pokazuje Harley Queen, która kopie wszystkim tyłki w cudownej czerwonej sukience. Jej kobiecość nie jest ukrywana ani pokazywana jako wada. Postaci kobiece bywają złe, dobre i neutralne. Jest ich wiele i są integralną częścią świata przedstawionego. W filmie akcji to coś niesamowicie odświeżającego.
Rozrywka dla dorosłych
Może chodzi o obnażone męskie genitalia na ekranie, ilość przepołowionych ciał, krwi czy przekleństw, ale jedno jest pewne: to film dla dorosłych. Twórcy jednak dodali do tego miksu fantastyczną ścieżkę dźwiękową, świetnie zrealizowane sceny akcji i mnóstwo nonsensu, tym samym sprawiając, że Suicide Squad można określić mianem: cool. Należy do tych nielicznych filmów, które zyskują przez swój brak logiki i epatowanie przemocą. Od początku do końca to tylko rozrywka, chociaż kusi się w pewnym momencie na bardzo mało subtelny acz wyjątkowo romantyczny morał.
I owszem, można wypominać potknięcia, jak fakt, że dwie główne złe postaci nie mają absolutnie żadnego wpływu na fabułę, czy to, iż piętnaście pierwszych minut filmu jest tylko po to, żeby wytrącić widza z równowagi, ale po co. The Suicide Squad nie udaje, że ma zadatki na poważną produkcję. To krwawa jatka, która ma na celu was rozbawić i zapewnić rozrywkę. I spełnia swoje zadanie perfekcyjnie.
Tytuł oryginalny: The Suicide Squad
Reżyseria: James Gunn
Rok premiery: 2021
Czas trwania: 2 godziny 12 minut