Stając na rozdrożu, pomiędzy sercem a rozumem. „Fake Dates and Mooncakes” – recenzja książki

-

Za przekazanie egzemplarza książki Fake Dates and Mooncakes do współpracy recenzenckiej dziękujemy Wydawnictwu Literackiemu.

Po literaturę młodzieżową, szczególnie taką z wątkami romantycznymi, sięgam dość rzadko. Fake Dates and Mooncakes zainteresowało mnie jednak obietnicą przygody nawiązującej do azjatyckiej kultury.

Dylan Tang chodzi do liceum, a po zajęciach pomaga ciotce w prowadzeniu niewielkiej restauracji o cudownej nazwie Wojownicy Woka, w której serwują dania kuchni singapurskiej. Pewnego wyjątkowo pracowitego dnia, gdy zawodzą dostępne im środki transportu, chłopak zrzuca kuchenny fartuch, wsiada na rower i mknie z zamówieniem. Klienci wszak nie mogą zbyt długo czekać na swój posiłek! Na jego nieszczęście, jednym z odbiorców okazuje się opryskliwy młodzian grożący Dylanowi i całej restauracji pozwem (no i obsmarowaniem negatywami w internecie). Sytuację próbuje załagodzić niemal nagi Adonis, który dołącza do rozmowy po chwili, a na dodatek na długo zostaje protagoniście w pamięci. Jakie jest jego zdziwienie, kiedy ten sam Adonis – przedstawiając się jako Theo Somers – zjawia się kolejnego dnia u Wojowników Woka, przepraszając za opryskliwego kompana i oferując zadośćuczynienie.

Racjonalnie rzecz ujmując…

Fake Dates and Mooncakes zaczyna się absurdalnie (chyba że to tylko ja czułabym się skrępowana, wychodząc w samej bieliźnie na korytarz, gdzie stoi jakiś obcy facet?), a kontynuuje niesamowicie szybko, cukierkowo i trochę nielogicznie. Nie zdradzę raczej zbyt wiele, dając do zrozumienia, że pomiędzy Dylanem i Theo narodzi się pewna relacja. Niezbyt podobało mi się jednak, jak szybko się ona pojawiła, jak dziwnie – i to nie z winy tłumacza ­­– przebiegały niektóre rozmowy pomiędzy bohaterami, jak naciągany i dramatyczny okazał się kryzys, z którym oczywiście musieli się zmierzyć. Po zakończeniu lektury starałam się racjonalizować sobie, że protagoniści byli wciąż młodzi, a kiedy jak nie za młodu najlepiej eksperymentować z preferencjami (także tymi związkowymi), pozwalać sobie na szaleństwa, dać się ponieść porywom serca i randkować, hm, może nie dla zabawy, ale bez presji, żeby wiązać się z kimś do końca życia. Ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że chłopcy w wieku około siedemnastu lat byli już nieco za starzy na to, by – niczym dzieci – nie potrafić odróżnić zauroczenia ładną buzią czy miłym gestem od zakochania, a jednocześnie zbyt młodzi na całkowity brak umiejętności rozmowy o tym, co ich łączy. Prowadzi to do dość absurdalnego rozwinięcia powieści, w którym protagoniści tkwią w zawieszeniu: z jednej strony ich związek jest udawany, zostali parą tylko na potrzeby jednej imprezy, a z drugiej mają się ku sobie, wysyłają do siebie jasne sygnały, pozostając na nie głuchymi. Być może niejedna osoba czytająca uzna ten aspekt za zaletę. Mnie niestety zaczęło to szybko męczyć.

Oczywiście autorka zadbała o to, by Theo był chodzącym ideałem, który roztopi serce nie tylko Dylana, ale też osób czytających. Do pewnego momentu nawet ja czułam się urzeczona, ale bliżej końcówki uznałam, że młody Somers jest… „za bardzo”. Zbyt dobry, uprzejmy i wyrozumiały, rozrzutny i słodko naiwny, oddany trwającej dosłownie chwilę relacji tak, jakby miała ona już lata stażu. Smuciło mnie, że jednocześnie Sher Lee pozbawiła go choć odrobiny ikry. Odniosłam wrażenie, iż Theo – wbrew wszelkim pozorom – przeprosiłby Dylana za wszystko, nawet jeśli nie ponosiłby żadnej winy.

W sumie niewiele napisałam o fabule, skupiłam się raczej na bohaterach i ich relacji, ze szczególnym uwzględnieniem trawiących je bolączek. Wynika to po części z tego, że wątek romantyczny dominuje w Fake Dates and Mooncakes, ale też z tego, iż pozostałe elementy nie są zbytnio ciekawe. Owszem, pojawiają się motywy rodzinnego biznesu borykającego się z trudną sytuacją finansową, utraty bliskiego krewnego czy niełatwych relacji pomiędzy ambitnym rodzicem a dzieckiem pragnącym iść własną drogą, bez względu na jego oczekiwania. Czuję jednak, że żaden z tych elementów nie został pogłębiony w ciekawy czy choćby satysfakcjonujący sposób, stanowiąc jedynie tło i pretekst dla kolejnych wydarzeń opisywanych w powieści.

Tymczasem podchodząc do powieści bardziej emocjonalnie…

Po przeczytaniu wcześniejszych akapitów sądzicie pewnie, że Fake Dates and Mooncakes absolutnie nie przypadło mi do gustu i kiepsko bawiłam się w trakcie lektury. Otóż nie. Sama jestem zdziwiona, jak lekko, szybko i co najważniejsze przyjemnie czytało mi się tę powieść. Mimo że co jakiś czas przewracałam oczami, czy to nad ekspresowym tempem rozwoju relacji, czy nad niektórymi fabularnymi zagrywkami, z trudem odrywałam się od lektury. Racjonalna część mojego umysłu analizowała historię, formując już wspomniane spostrzeżenia, ale nie blokowała ona romantycznego spojrzenia na świat. Nie potrafiłam oprzeć się urokowi Theo, ekscytowałam się wraz z Dylanem podczas imprezy, na którą wspólnie się wybrali, zachwycałam się wykreowanymi przez autorkę wizjami „tych” scen. Spokojnie, pomiędzy bohaterami nie dochodzi do niczego zdrożnego (przynajmniej na papierze). Fake Dates and Mooncakes jest więc bezpiecznym wyborem dla nastoletnich osób czytających.

Humor obecny na kartach opisywanej tutaj powieści bardzo dobrze wpasował się w moje gusta, chociaż zdarzyło mi się lekko uśmiechnąć z politowaniem. Wierzę, że przynajmniej częściowo jest to zasługa tłumacza, Łukasza Małeckiego, który z wprawą przetłumaczył słowne przepychanki pomiędzy Dylanem i jego kuzynostwem czy jakieś dwuznaczności. Moją uwagę zwróciło dosłownie jedno translatorsko-redaktorskie potknięcie (coś w stylu „Blackpink przyjechali” – Blackpink to zespół złożony w całości z dziewcząt), które być może zostanie poprawione w finalnej wersji powieści – miałam bowiem okazję czytać egzemplarz przed premierą. Cieszyły mnie nawiązania do popkultury czy nowinek technologicznych gruntujące tę powieść w naszych realiach. Aha, no i pies. Urocza suczka Clover, która czasami drepta przez karty powieści, stanowi kolejny uroczy dodatek.

Co wygra, serce czy rozum?

W przypadku Fake Dates and Mooncakes (szkoda, że nie pokuszono się o przełożenie tytułu, tak w ogóle…) trudno mi jednoznacznie zawyrokować, czy chcę tę powieść polecić, czy nie. Bywa do bólu naiwna, a motyw insta-miłości połączony z brakiem rozmowy pomiędzy protagonistami nie poprawia notowań. Mimo wszystko, lektura sprawiła mi sporo frajdy, dałam się porwać tej historii i ekscytowałam wraz z Dylanem, kiedy do czegoś dochodziło. Dla mnie osobiście jest to średniaczek lekko przechylający szalę w kierunku oceny „dobrej”. Sher Lee urzekła mnie swoją prozą na tyle, że wyłączyłam myślenie, i pozwoliłam sobie na ucieczkę w krainę przesłodzonej fantazji.

fake datesTytuł: Fake Dates and Mooncakes

Autorka: Sher Lee

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

Przekład z angielskiego: Łukasz Małecki

Liczba stron: 310

ISBN: 9788308081303

Więcej informacji TUTAJ


podsumowanie

Ocena
6

Komentarz

Raczej nie podchodźcie do tej historii na serio. Wierzę jednak, że jeśli wpadniecie w tę opowieść, niemal utoniecie w słodyczy i romantycznych głupotkach.
Klaudia Ciurka
Klaudia Ciurkahttps://moje-czytadla.blogspot.com/
Książkoholiczka stawiająca pierwsze kroki w świecie gier wideo i planszówek. Seriale ogląda rzadko, ale od anime nie stroni. Kociara i herbatoholiczka z wyboru, okularnica z konieczności.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu

Raczej nie podchodźcie do tej historii na serio. Wierzę jednak, że jeśli wpadniecie w tę opowieść, niemal utoniecie w słodyczy i romantycznych głupotkach.Stając na rozdrożu, pomiędzy sercem a rozumem. „Fake Dates and Mooncakes” – recenzja książki