Wydawało się, że Lucyferowi nic nie grozi. A jednak. Serial o diable, który pomaga detektyw w rozwiązywaniu policyjnych zagadek, niestety nie umknął przed falą skasowań. Całe szczęście zatem, że dwadzieścia cztery (lub sześć) odcinki zapewniają świetną rozrywkę i wiele okazji do zachwytu nad możliwościami Toma Ellisa. Który. Nie. Mruga!
Naprawdę. Aktor wcielający się w tytułową postać, jak na diabła przystało, kusi, ale także niepokoi. I ten brak mrugnięć, ciągły kontakt wzrokowy wraz z szerokim, szelmowskim uśmiechem sprawiają, że jest w nim coś niebezpiecznie fascynującego.
Moje myśli, moje decyzje?
Trzeci sezon rozpoczyna się tam, gdzie skończył drugi. Lucek budzi się na pustyni i odkrywa, że odzyskał swoje skrzydła. Nie potrafi za to przywołać diablej twarzy, która doprowadza złoli do szaleństwa. Później dochodzi do wniosku, że cała ta sytuacja ma coś wspólnego z Sinnermanem – tajemniczą postacią spełniającą za odpowiednią opłatą życzenia ludzi. Czyli coś, co właściciel Lux robił na co dzień, zanim zaczął współpracować z Chloe. Rozpoczyna więc śledztwo. Wątek Sinnermana pojawia się przez cały sezon, a główną motywacji działania Lucyfera jest odnalezienie swojego miejsca i roli w świecie. Wolna wola, czy bóg/Bóg wtrąca się w życie wszystkich swoich dzieci i na ile się w nie miesza to także jedno z ważniejszych zagadnień, które prześladują myśli protagonisty.
Nie zabrakło jednak charakterystycznego dla Lucyfera złośliwego humoru, a twórcy zdecydowali się nawet na kilka bardziej nietypowych rozwiązań. Dzięki temu odcinki nie są po prostu odlane z tego samego materiału, a każdy wnosi do serialu trochę nowości. Off the Record (opowiadający o dziennikarzu sfiksowanym na punkcie Lucyfera) czy Mr. And Mrs. Mazekeen Smith (Mazekeen w Kanadzie! Trzymaj się, Kanado!) są jednymi z moich ulubionych.
Życie, życie…
Lucyfer czasami fabularnie zapędza się na tereny pachnące telenowelą. Szczególnie „trójkąt” miłosny pomiędzy diabłem, Chloe i Pierce’em jest strasznie naciągany i męczący. Nawet jeśli nie do końca podąża wytartymi ścieżkami, to i tak czuć efekt cringe. To głównie wina Lucka, który zamiast powiedzieć detektyw prawdę o sobie (wszyscy inni wiedzą! @#$%^), kręci i wymiguje się półsłówkami. Ten zabieg ze strony twórców miał pewnie służyć przedłużeniu „napięcia” pomiędzy postaciami – takie klasyczne will they, won’t they, ale na dłuższą metę to nigdy nie działa i osobiście nie znoszę tego rozwiązania. Linda powiedziałaby, że jest to spowodowane niepewnością czy wręcz strachem przed ingerencją Ojca. Wszystko jednak powinno mieć swoje granice, a ta została przekroczona jakiś czas temu. Biedna Chloe! Obaj mężczyźni w jej życiu są zadufanymi w sobie egocentrykami, którzy ciągle wodzą ją za nos i co chwilę zmieniają zdanie. To dość typowi toksyczni faceci. Chloe, uciekaj!
Charlotte i Pierce to dwie nowe postacie (prawniczka się liczy, bo mamuśka była zupełnie inną osobą!). Osądziłam je po pierwszej scenie, wydawało mi się, że wiem, kogo będę lubić, a kogo nie. Po zaledwie kilku odcinkach zmieniłam zdanie. Nowy kapitan, grany przez Toma Wellinga, taki tajemniczy i muskularny, ach i och, to do bólu oklepany stereotyp. Ziew. Zupełnie nie zdziwiło mnie nic, co zostało zamierzone jako niespodzianka, a jego motywacja, choć logiczna, była strasznie słaba. Za to Charlotte! Jak za mamą Lucka nie do końca przepadałam, tak Tricia Helfer sprawiła, że zaczęłam przejmować się losem kobiety – jej strachem przed piekłem, desperackimi sposobami zmiany swojego przeznaczenia i niespodziewanemu zakończeniu jej historii. Chapeau bas!
Nieszczęsne zakończenie
FOX ogłosił skasowanie serialu, co spowodowało wielkie zamieszanie w media mediach społecznościowych. Pod wpływem presji ze strony fanów obrazu stacja wypuściła dwa dodatkowe odcinki, które w zamierzeniu miały zawiązać wszystkie otwarte wątki. Ostatni normalnie wyemitowany epizod był niesamowicie emocjonalny i pełen odkryć. Widzowie mieli wiele pytań. I na żadne nie dostali odpowiedzi. Nic. Zero! Boo Normal i Once Upon a Time są nie tylko słabe, ale pozostawiają niesmak – bo to ostatnie wrażenie, jakie Lucyfer na nas wywrze. Scenariusz do obu wydaje się być napisany na kolanie, szczególnie finał przyprawił mnie o lekkie mdłości. Wydaje mi się, że pod presją publiczności FOX wypuścił dwa odcinki, które miał już przygotowane, a które ostatecznie nie zostały zawarte w oryginalnych dwudziestu czterech epizodach. To takie typowe zapchajdziury, odrzuty, środkowy palec w stronę wiernych widzów. Jeśli naprawdę chcecie je obejrzeć, zróbcie to gdzieś w środku sezonu, gdziekolwiek. Wtedy nie zabolą tak mocno.
Ignorując jednak te dwie sierotki, trzeci sezon Lucyfera był naprawdę ciekawy, zabawny i, a jakże, seksowny. Wydaje mi się też, że wrócę do niego przynajmniej raz, bo o ile z komiksem nie ma nic wspólnego, to udało mu się stworzyć świetną atmosferę i niesamowicie sympatyczne postacie.