Moje pierwsze ekranowe spotkanie z George’em Clooneyem nastąpiło przy okazji seansu Ocean’s Eleven, naprawdę dawno temu. Byłem pod wrażeniem jego stylu, mimiki, ogólnie pojętego warsztatu aktorskiego. Dość powiedzieć, że trylogię Ocean’s uwielbiam do dziś. W części Thirteen Eddie Izzard (swoją drogą, świetny komik) określił postać graną przez Clooneya „analogowym graczem w cyfrowym świecie”. Był to komplement, i można przypisać go samemu aktorowi: zrozumiałem to zwłaszcza po obejrzeniu wywiadu, który przeprowadził z nim niezrównany David Letterman (znajdziecie go na Netflixie).
George, wierzyłem w ciebie całym sercem. Czemu mi to zrobiłeś?
Haczyk
Nie trudno odnieść wrażenie, że Netflix wiązał duże nadzieje z premierą Nieba o północy. Podobnie jak w przypadku Irlandczyka, reklamy produkcji pokazywały się praktycznie wszędzie, zwiastun widywałem także w telewizji. Nie zapomnę tej sytuacji przez długi czas: musiałem po nim tłumaczyć wujkowi, czemu nie może znaleźć kanału Netflix w swoim dekoderze, choć ma wykupione wszystkie pakiety. To był długi wieczór. Koniec dygresji: nawet czas premiery wydawał się sprzyjać – przerwa świąteczna, którą zdecydowana większość subskrybentów spędzi przed telewizorami. Dlaczego by więc nie miała sięgnąć po tytuł, wyreżyserowany (a także go wyprodukował i gra w nim główną rolę) przez pierwszego gentelmana Hollywood, Georgea Clooneya? Tym właśnie sposobem wszyscy wpadliśmy w pułapkę działu marketingu.
Serce
Ziemia umiera. Można by rzec: nic nowego. A jednak ginie w tak zastraszającym tempie, że w ciągu zaledwie kilku tygodni cała ludzkość praktycznie wymiera. Cała? Nie! Jeden, samotny naukowiec ukryty w stacji badawczej na biegunie północnym, wciąż stawia opór… W zasadzie nie wiadomo czemu. Nikt nam tego nie mówi, faktem natomiast jest, że nie musi: zanieczyszczone powietrze równa się śmierci większości gatunków. Dlaczego więc nasz badacz odwleka nieuniknione? Otóż zamierza ostrzec o zagrożeniu załogę statku kosmicznego, powracającą z dwuletniej misji badawczej z jednego z nowo odkrytych księżyców Saturna. Żeby podkręcić poziom dramaturgii, droga międzyplanetarnych kolonizatorów nie będzie łatwa z powodu braku łączności z (wymarłą) Ziemią, a i podstarzały fizyk/astronom/biolog (fabuła sugeruje jedynie jego geniusz, a nie konkretną dziedzinę badań) wymaga codziennej transfuzji krwi. Przyznaję bez bicia: fundament historii nie jest najgorszy. W sprawnych rękach mogło z tego wyjść coś, co na długo pozostałoby w pamięci wielu widzów.
Oko
Choć muszę być ze sobą (i z wami) szczerzy: mam za co chwalić tę produkcję. Efekty wizualne na przykład wyglądają naprawdę porządnie. Cały ten Układ Słoneczny, statek kosmiczny – zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, nawet powierzchnia nieznanego dotąd Księżyca, choć widzimy ją zaledwie przez niecałą minutę. Ziemskiemu krajobrazowi także nie mam nic do zarzucenia. Co prawda, to głównie stacje badawcze na biegunie oraz śnieżne zamiecie, ale i tak bardzo przyjemnie się na to patrzy. Wszystko jest na swoim miejscu, nawet sceny w zerowej grawitacji sprawiają wrażenie realistycznych. Przynajmniej w oczach takiego laika jak ja.
Ucho
Co do ścieżki dźwiękowej… Istnieje. To jestem w stanie stwierdzić na pewno. Wiem też, że była bardzo dobra, choć niewiele z niej zapamiętałem. Gdy bohater przeżywał wewnętrzne rozterki, odpowiednio smutna, podczas retrospekcji melancholijna, a kiedy załoga statku kosmicznego walczyła o życie, nie szczędziła epickości. Naprawdę muszę pochwalić kompozytora, Alexandre’a Desplata. Zresztą uznanie wyraził także sam Netflix: na serwisie YouTube znajdziecie audiowizualny koncert muzyki z tegoż filmu w wykonaniu Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach, pod batutą Radzimira Dębskiego. Liczba „łapek w górę” mówi sama za siebie.
Ręce
Warsztatu aktorów także nie zamierzam ganić: uwierzyłem w każde słowo, gest, łzę, załamanie głosu. Główna rola męska to rzecz jasna George Clooney, jako samotny, umierający naukowiec. I choć w powracającym na Ziemię statku znajduje się piątka astronautów, rolę najlepszą aktorką mianowałbym oficer łączności, Sully, graną granej przez Felicity Jones. Możecie ją kojarzyć choćby ze świetnego Łotra Jeden. Do pozostałych członków obsady także nie mogę się zbytnio przyczepić: grają wiarygodnie, ich emocje są czytelne, mimo częstej oszczędności słów. Całkowicie inna sprawa to to, co robią i dlaczego.
Rozum
Nie wiem, naprawdę nie rozumiem, a bardzo bym chciał to pojąć: jak z tak obiecującej historii oraz ciekawie zarysowanych postaci można stworzyć tak głupiutki festiwal nudy? Fabułę to ktoś chyba pisał na kolanie w przeddzień rozpoczęcia zdjęć do filmu. A przecież scenariusz powstał w oparciu o całkiem ciepło przyjętą książkę, więc nikt nie musiał wymyślać skryptu od zera. Na dobrą sprawę ciężko określić, w jaki gatunek celował reżyser. Film katastroficzny odpada, o zagładzie świata nikt nam nic nie mówi, to fakt dokonany. „Akcyjniak” także nie, kwalifikuje się zaledwie jedną sceną. To nawet nie dramat – brakuje szansy, by poznać głębiej motywację bohaterów, na których ma zależeć widzowi. A jeśli tu (bogowie brońcie) chodziło o moralizatorski przekaz pod tytułem „Ratujmy naszą planetę”, to podano go w bardzo mdły sposób.
Po pół godziny seansu coraz częściej spoglądałem na zegarek. Cały główny motyw filmu to coś, co w racjonalnym świecie nie miejsca mogłoby się wydarzyć: w NASA naprawdę pracują inteligentni ludzie. A wątki poboczne… Jeden to złamanie zasad podróży kosmicznych, drugi został celowo źle przedstawiony, by oszukać widza. Jeśli lubicie George’a Clooneya, włączcie sobie serię Ocean’s.
Tytuł oryginalny: The Midnight Sky
Reżyseria: George Clooney
Światowa premiera: 11 grudnia 2020
Czas trwania: 2 godziny 2 minuty