Na stronie Rotten Tomatoes trzeci sezon The Sinner dostał sto procent (najwyższą notę) od krytyków, a tylko czterdzieści sześć procent od publiczności. To spora różnica i chociażby tylko z tego względu miałam ogromną ochotę obejrzeć ten serial. Zaciekawiły mnie również oskarżenia, że historia jest zbyt mroczna. Co takiego musi wydarzyć się w thrillerze, żeby posypały się takie komentarze? Siadając do seansu, uznałam, że jestem przygotowana na wszystko. Czy moje obawy były uzasadnione? Zapraszam na recenzję.
Wypadek
Każdy sezon The Sinner można obejrzeć jako osobny serial – miasteczko mamy to samo, detektywa również, ale historia jest niezależna od poprzednich. Początek, chociaż się różni, zostaje utrzymany w tym konkretnym stylu: mamy jakieś traumatyczne zdarzenie, dające nam podstawy pod całą resztę. Tym razem jest to samochodowa kraksa, w której ginie Nick – najlepszy przyjaciel naszego nowego głównego bohatera: Jamiego. Na pierwszy rzut oka wydaje się ona tylko nieszczęśliwym wypadkiem, ale Harry Ambrose – najbardziej niezręczny człowiek w historii srebrnego ekranu – zauważa pewne nieścisłości. Dlaczego na telefonie ofiary nie ma żadnych odcisków palców? Skąd wzięła się krew na pokrętle od radia? Czy gdyby karetka przyjechała wcześniej, można by uniknąć tragedii? Na koniec odcinka zostajemy postawieni przed pytaniem, które będzie się przewijało przez cały sezon: kim tak naprawdę jest Jamie i do czego jest zdolny?
Świat według Junga
Na cały sezon przypada tylko osiem odcinków, przy czym wielu widzów w połowie uznała, że serial jest zbyt mroczny i nie oglądali go dalej. Takie komentarze stawiają poprzeczkę bardzo wysoko, bo przez nie właśnie spodziewałam się thrillera pełną parą, niemalże horroru, jednak w zamian dostałam… studium ludzkiej psychiki.
Otóż ten mrok, który widzów przytłoczył, to nic innego jak filozoficzne dywagacje na temat Boga i śmierci. Z odcinka na odcinek zaczynamy rozumieć, kim jest Jamie. Odkrywamy targający nim ból, niemożność dostosowania się do świata. Według niego ludzie robią wszystko, żeby zapomnieć o śmierci, chociaż przyjdzie ona po każdego. Nic nie ma znaczenia, bo nic nie jest od nas zależne. Bohaterowie cytują Junga i Nietzschego. Żłobią ubermensch na wezgłowiu łóżka. Czy jednak ten ich weltschmerz stał się powodem do morderstwa? Na to pytanie dostajemy odpowiedź w piątym odcinku, ale jeśli liczycie na typowe dla kryminalnych zagadek wskazanie palcem winnego, to się zawiedziecie.
Daddy issues
Gdybym miała wdać się w konkrety, musiałabym zaspojlerować relację pomiędzy Nickiem i Jamiem, czego nie zrobię, bo jej odkrywanie to jedna z największych przyjemności tego sezonu. Druga to sposób, w jaki twórcy serialu obnażają toksyczną męskość. W wielu filmach główny wątek opiera się na tym, że faceci nie płaczą i strzelają seriami z karabinów, ale tutaj poddane jest to wiwisekcji. Męscy bohaterowie są zmuszeni stanąć twarzą w twarz z tym, z rolą narzuconą im przez społeczeństwo. Nie jest to szczególnie subtelne, kilka razy jedna z bohaterek mówi wprost, co twórcy chcą nam dać do zrozumienia, ale nie odbiera to mocy samemu przekazowi. Poza tym nie zapominajmy, że to wciąż thriller i filozofowanie uchodzi na sucho jedynie w ramach gatunku.
Nie wszyscy chcą wyglądać jak nieposłane łóżko
Jak wspominałam wcześniej, detektyw Harry Ambrose to jedna ze stałych tego serialu. To on rozwiązuje sprawy przedstawione w każdym sezonie… i zdawałoby się, robi to wyjątkowo nieporadnie. Taki z niego Columbo naszych czasów. Niepozorny, niezręczny, dukający słowa, jakby nigdy nie nauczył się porządnie mówić. Do tego jeszcze kuleje! Gdzieś tam pod otoczką starzejącego się policjanta jest jednak niekonwencjonalny geniusz, który swoją pracę bierze niezwykle poważnie. Czasami podejmuje złe decyzje, rzuca się bez chwili zastanowienia w niebezpieczne sytuacje, ale szybko dociera do widza, że on to robi, bo bronić i służyć to jego najważniejszy obowiązek. Gdyby Harry Ambrose był bardziej elokwentny, czy umiał normalnie biegać, serial sporo by stracił.
Bohaterowie ponad wszystko
Podsumowując, z czym czuję się dość dobrze, bliżej mi do krytyków filmowych niż zwykłych zjadaczy popcornu. Przynajmniej w tym wypadku. Serial mnie tak wciągnął, że gdy go nie oglądałam, zastanawiałam się, co się wydarzy, dzięki czemu połknęłam go w dwa dni. Oprócz jednak samej historii, która jest po prostu interesująca, na pochwały zasługuje również casting. Zostawmy już biednego nieporadnego Harry’ego, kuśtykającego bardzo przekonująco na ekranie, i zwróćmy się w stronę reszty bohaterów. Jamie, grany przez Matta Bomera (sobowtór Henry’ego Cavila znanego również jako Wiedźmin) czasami wygląda jak zagubiony chłopiec, a innym razem jak socjopata. Do samego niemal końca nie wiemy, czy może stanowić zagrożenie, czy nie. Jego relacje z detektywem Am’rose’em zdumiewająco przypominają te pomiędzy ojcem i synem, co wielu scenom dodaje głębi. Wyróżnia się również kreacja Jessiki Hecht, ekranowej Sonyi Barzel. Z jej postacią najłatwiej się utożsamić, i to z jej ust padają najczęściej konkluzje na temat męskości. To artystka, najbardziej ludzka z nich wszystkich, popełniająca błędy i przyznająca się do nich, tylko po to, żeby zaraz popełnić ich więcej.
The Sinner jest tak dobry, dlatego że wykreowane na ekranie postaci są niesamowicie rzeczywiste. Jamie i Sonya mogli by być naszymi znajomymi bądź sąsiadami. I nawet najbardziej przerysowany Harry Ambrose na koniec okazuje się jedynie człowiekiem. W zakończeniu sezonu tkwi również jego siła. Twórcy zaczęli filozoficznie i tak skończyli. Wszyscy potrzebujemy intymności. Człowiek to tylko człowiek, bez względu na swoje przekonania.