Tutaj przydałby się Sherlock Holmes. „Miasteczko Surrender” – recenzja książki

-

Po zachwycającym Alieniście Caleba Carra ciężko było mi znaleźć równie porywający kryminał z intrygującą zagadką morderstwa i wyrazistymi postaciami. Dlatego ucieszyła mnie wiadomość, że na polskim rynku literackim pojawiło się Miasteczko Surrender, czyli kolejna powieść wspomnianego autora.

Pełna entuzjazmu i pozytywnie nastawiona czym prędzej zabrałam się do czytania… i niestety się zawiodłam. Już po pierwszym rozdziale było widać, że panuje tutaj zupełnie inny klimat niż w Alieniście, a samo dochodzenie ciągnęło się niemiłosiernie. Natomiast nie ma nic gorszego od domyślenia się przez czytelnika powieści kryminalnej rozwiązania zagadki mniej więcej w jednej trzeciej tekstu, do tego jest ono niezwykle rozczarowujące.

Współczesny doktor Laszlo Kreizler

Po raz kolejny policja odnajduje ciało młodej osoby i znowu wszystko wskazuje na samobójstwo. Jednak tym razem miejscowy szeryf decyduje się poprosić o opinię doktora Trajana Jonesa, specjalistę w dziedzinie kryminologii. Na miejsce mężczyzna przybywa wraz ze swoim przyjacielem, doktorem Michaelem Li, i obaj panowie dochodzą do tego samego wniosku, że nie było to samobójstwo (jak wcześniej zakładano), tylko morderstwo. Kolejne zbrodnie zdają się potwierdzać tę teorię. W toku dalszego śledztwa na jaw wychodzi, że nastoletnie ofiary należą do swoistej subkultury –porzuconych i zapomnianych przez swoje rodziny. Wszystko wskazuje na to, że dla zabójcy stanowią oni jakiś symbol, a kiedy dwaj profilerzy i ich zespół badawczy bez trudu znajdują dowody na to, iż za morderstwami stoją znani i wpływowi ludzie, rozpętują polityczną burzę, tym samym narażając się na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Zaścianek amerykańskiego społeczeństwa

Wrócę do podjętego przeze mnie na początku recenzji tematu. Po bestsellerowym Alieniście naprawdę spodziewałam się kolejnej wartkiej i inteligentnie poprowadzonej akcji, ciętych dialogów, niezwykłej zagadki kryminalnej, wstrząsającej zbrodni, zakończenia rodem z książek o Sherlocku Holmesie oraz na bohaterów, z którymi z przyjemnością podążałabym tropem mordercy. Moją podróż można jednak porównać do przeprawy przez grząskie bagno. Wszystko przez nieustanne rozważania głównych bohaterów i niemiłosiernie ciągnące się opisy. W Alieniście również nie obyło się bez takich potknięć, ale było ich stanowczo mniej, a nawet jeżeli takowe się pojawiały, to zaraz działo się coś, co przyspieszało tempo opowieści. Tymczasem w omawianym przeze mnie tytule autor rozwlekł to w niemożliwy sposób, mało odkrywcze i sprawiało wrażenie, jakby pisarz koniecznie musiał „wyrobić” odpowiednią ilość znaków i temu podporządkował wszystko inne. Przez co dostaliśmy zaledwie poprawną powieść. Owszem, Caleb Carr po raz kolejny popisał się umiejętnością tworzenia ciekawych postaci, tyle że kazał im miotać się bez sensu przez całą historię, a i tak ludzkich bohaterów przyćmiewa gepardzica Marcjanna, której historia była o wiele ciekawsza niż prowadzone śledztwo.

Pisarz mocno skupił się na ukazaniu prawdy o życiu na amerykańskiej prowincji. Swoją smutną rzeczywistość mieszkańcy podnowojorskich miasteczek zawdzięczają właścicielom fabryk i zakładów, którzy w celu zmaksymalizowania osobistych dochodów postanowili przenieść się za granicę, przez co większość ludzi straciła jedyny środek utrzymania siebie, jak i licznej rodziny. „Kraj, który niczego nie produkuje, w końcu staje się niczym”. Tutaj idealnie pasuje to stare powiedzenie. Biedni rodzicie porzucali swoje dzieci (czyli gęby do wyżywienia) i uciekali, szukając dobrobytu. Pozostawione same sobie nastolatki często popadały w alkoholizm, sięgały po używki i ginęły tragiczną śmiercią. Albo padały ofiarami gwałcicieli. W książce przewija się także organizacja NAMBLA (Północnoamerykańskie Towarzystwo Miłości Męsko-Chłopięcej), czyli złagodzona nazwa dla bandy pedofilów, którzy poprzez swoje polityczne działania, próbują zatuszować zbrodnie popełniane przez gejów. I to właśnie na takie sprawy autor chciał zwrócić naszą uwagę. Chociaż poruszył on rzeczywiście ciekawe zagadnienia, to jednak niemiłosiernie je rozwlekł, przez co książka stała się długa i boleśnie nudna.

A zapowiadało się dobrze

Czytając Miasteczko Surrender, czułam się jak mieszkańcy prowincjonalnych miasteczek: z każdym kolejnym rozdziałem miałam coraz mniej nadziei na poprawę stanu. Szkoda, bo Caleb Carr dał niezwykły popis swoich umiejętności pisarskich przy okazji Alienisty, a tutaj miało wrażenie, że walczę sama ze sobą, aby w ogóle dokończyć tę powieść. Nieraz chciałam przerwać lekturę i wziąć się za bardziej wartki kryminał. Zawiodłam się, ale jeszcze dam szansę temu pisarzowi i w nadziei, że wróci on do formy. Przecież niejeden już autor udowodnił, że po takiej wpadce można się podnieść. Dajmy na to Worek kości Stephena Kinga. Z niecierpliwością czekam na zapowiedziane wznowienie powieści Anioł ciemności, a o tej książce chcę już po prostu zapomnieć.

Tutaj przydałby się Sherlock Holmes. „Miasteczko Surrender” – recenzja książki

 

Tytuł: Miasteczko Surrender

Autor: Caleb Carr

Wydawnictwo: Rebis

Ilość stron: 800

ISBN: 9788380623484

Agnieszka Michalska
Agnieszka Michalska
Pasjonatka czarnej kawy i białej czekolady. Wielbicielka amerykańskich seriali i nienasycona czytelniczka książek, ale nie znosi romansów. Podróżuje rowerem i pisze fantastyczne powieści - innymi słowy architekt własnego życia.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu