James Bond w wersji YA. „Gwiazdy i cienie” – recenzja książki

-

Za przekazanie egzemplarza książki Gwiazdy i cienie do współpracy recenzenckiej dziękujemy wydawnictwu Jaguar.

Marie Lu jest obecnie prawdopodobnie jedną z najpopularniejszych autorek w gatunku, jaki pisze, a każdy, kto chociaż trochę interesuje się rynkiem literatury młodzieżowej, z pewnością nie raz natknął się gdzieś na tytuły takie, jak Legenda czy Warcross. O jej twórczości słyszałam wiele opinii i długo zbierałam się, żeby w końcu przeczytać coś jej pióra, aż sięgnęłam po ostatnią z premier – Gwiazdy i cienie. Była to moja pierwsza styczność z pisarstwem Marie Lu i mam trochę mieszane uczucia co do tego, czy będą kolejne.

Winter Young to największa megagwiazda na świecie*. Pewnego wieczoru, po wyjątkowo udanym koncercie, zostaje zwerbowany przez członków tajemniczej organizacji Panacea, którzy chcą, aby idol nastolatek pomógł im w jednej misji specjalnej. Od bardzo dawna próbują rozpracować potężnego gangstera – Elego Morrisona, jednak do tej pory im to nie wyszło, ponieważ ten zawsze umykał przed odpowiedzialnością karną. Początkowo sceptycznie nastawiony do całej tej sytuacji, chłopak w końcu godzi się na współpracę i zostaje sparowany z tajną agentką Sydney Cossette. Od tej pory dziewczyna ma za zadanie odgrywać rolę jego  ochroniarki na urodzinach córki Elego, która jest największą fanką Wintera Younga, i dzięki temu dotrzeć do obciążających gangstera dowodów.

Bardzo tajna misja

Za największe atuty tej książki można spokojnie uznać pomysł na fabułę oraz po części sposób jej realizacji. Mam przez to na myśli, że rzeczywiście połączenie motywów sławy i tajnych agentów do zadań specjalnych budzi ciekawość. Opis z początku skojarzył mi się trochę z produkcjami typu Miss Agent oraz oczywiście bohaterami takimi jak James Bond i chociaż Marie Lu ostatecznie idzie w kompletnie inną stronę, to sporo czerpie z popkulturowych pozycji, co ogólnie wychodzi na plus.

Również tempo książki zbliża ją do takich filmów, ponieważ jest bardzo dynamiczne. Wydarzenia śledzimy naprzemiennie z perspektyw dwójki głównych bohaterów, a dodatkowo autorka niejako wrzuca nas do tego świata i stopniowo, wraz z biegiem akcji, tłumaczy kolejne rzeczy. Nie tracimy więc czasu na rozwlekłe wprowadzenia, dzięki czemu tak jakby zanurzamy się w tę historię i nie czujemy jej upływu.

Można nawet przymknąć oko na to, jak niedorzecznie brzmi pomysł, żeby dwójce nastolatków powierzyć zadanie zdobycia dowodów obciążających tak niebezpiecznego przestępcę, zwłaszcza kiedy jedno z nich jest jedynie po przyspieszonym szkoleniu trwającym tydzień. Jednak nie takie rzeczy się już działy w filmach i książkach, a autorka, prawdopodobnie przewidując wątpliwości czytelników, całkiem rozsądnie tłumaczy, dlaczego akurat Winter i Sydney są odpowiedni do tej misji. I ma to sens, więc nie przeszkadza też w dalszym czytaniu i śledzeniu losów bohaterów. Do czasu…

Schemat za schematem

Do czasu aż czytelnik nie zorientuje się, że ta książka prawdopodobnie niczym go nie zaskoczy, ponieważ wpisuje się we wszystkie możliwe schematy i nie próbuje ich przełamywać. Sposób wykreowania Wintera oraz Sydney jest typowy dla głównych par powieści młodzieżowych, zwłaszcza tych popularnych kilka/kilkanaście lat temu, i nie byłoby to aż takie złe, gdyby czytelnik mógł się przejąć nimi jako osobami. Tak się jednak nie dzieje, mimo wszelkich prób autorki (danie bohaterom skomplikowanej przeszłości), żeby stworzyć postaci z emocjonalną głębią, po odłożeniu lektury nie wraca się do nich myślami.

Pomimo dobrego pomysłu, schematyczna w końcu staje się także fabuła. Nawet dla kogoś, kto nie jest obyty z tego typu kryminalno-szpiegowskimi historiami, zwroty akcji, które rzecz jasna pojawiły się pod koniec książki, nie były prawie wcale zaskakujące. A jeśli tak, to prawdopodobnie dlatego, że po prostu spodziewano się czegoś bardziej pomysłowego.

Enemies to lovers?

Najnowsza książka Marie Lu jest głośno reklamowana jako historia realizująca motyw enemies to lovers, ale absolutnie tego nie robi. Owszem, problem z nadużywaniem tego hasła przy promowaniu rzeczy tworzonych z myślą o młodzieży istnieje nie tylko w tym przypadku, jednak tutaj widać, że autorka tworzyła relację dwójki głównych bohaterów właśnie pod ten schemat. A przynajmniej próbowała, ponieważ niezbyt jej się to udało, podobnie jak zbudowanie chemii między nimi, przez co momentami można odnieść wrażenie nienaturalności w ich zachowaniu względem siebie. Część enemies istnieje nawet nie przez pierwsze sto stron i opiera się na tym, że Sydney z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu od samego początku czuje ogromną niechęć do Wintera i oczywiście jest jednocześnie jedyną dziewczyną odporną na jego urok osobisty. O czym czytelnik zostaje poinformowany średnio kilka razy na rozdział.

Myślę, że być może dałoby się tego uniknąć, gdyby Marie Lu pokusiła się o pisanie tych bohaterów bardziej swobodnie, a nie tak, jakby chciała ich na siłę wpisać w pewne schematy typowe dla powieści młodzieżowych. Książka by na tym nie straciła, wręcz przeciwnie – pogranie z szablonowością wyszłoby jej na dobre, ponieważ właśnie brak tego wydaje się największym problemem.

gwiazdy i cienieAutor: Marie Lu

Tytuł: Gwiazdy i cienie

Tłumaczenie: Zuzanna Byczek

Wydawnictwo: Jaguar

Więcej informacji TUTAJ

 

 


podsumowanie

Ocena
6

Komentarz

„Gwiazdy i cienie” to książka idealna do przeczytania na raz. Szybkie tempo akcji nie pozwala czytelnikowi na nudę, jednak schematyczność fabuły sprawia, że trudno się zaangażować w tę historię.
Dorota Gola
Dorota Gola
Podcasty podczas układania puzzli to dla niej idealny sposób na odpoczynek. Woli herbatę zdecydowanie bardziej od kawy, a nocą wszystko tworzy jej się lepiej niż w dzień. Lubi czytać dobre książki i oglądać dobre filmy oraz słuchać, kiedy ktoś opowiada o tych słabych.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu

„Gwiazdy i cienie” to książka idealna do przeczytania na raz. Szybkie tempo akcji nie pozwala czytelnikowi na nudę, jednak schematyczność fabuły sprawia, że trudno się zaangażować w tę historię. James Bond w wersji YA. „Gwiazdy i cienie” – recenzja książki