Pióra i krew. „Znak kruka. Czarnoskrzydły” – recenzja książki

-

Złota zasada książkoholika brzmi „Nie oceniaj pozycji po okładce”. Niestety czasami bardzo trudno stosować w życiu to credo, zwłaszcza gdy natrafi się na powieść od MAG-a. Jak zapewne wiecie, wydawnictwo dba o to, by jego pozycje przyciągały wzrok – solidne twarde oprawy z cudownymi grafikami mamią i zachęcają do zakupu. Nic więc dziwnego, że i ja uległam pokusie i postanowiłam zapoznać się z jedną z najnowszych propozycji od MAG-a – Czarnoskrzydłym Eda McDonalda.

Teraz zastanawiam się, jak przelać na wirtualny papier moje sprzeczne uczucia związane z lekturą tej powieści. Z jednej strony momentami odniosłam wrażenie, że MacDonald inspirował się twórczością Sandersona przy tworzeniu swojego świata (co można uznać za plus), z drugiej wymyślona przez Eda historia okazała się bardzo przeciętna. Postaci były wyraziste, ale główny bohater skupiał się nie na tym, co trzeba. Wątek z nieumartymi okazał się ciekawy, natomiast wiele innych pomysłów nie zostało zbyt dobrze przemyślanych. Jak sami widzicie, targają mną sprzeczne emocje. Czas je jakoś uporządkować.

Opowieść z potencjałem

Ryhalt Galharrow to zaprawiony w bojach wojownik, obecnie na usługach Wroniej Straży. Ta boska istota kieruje jego krokami, każąc mu wypełniać niebezpieczne i często szalone zadania. W czasie wolnym bohater ściga wyjętych spod prawa i oskarżonych o wszelakie zło ludzi, jest swego rodzaju łowcą nagród. Posiada ekipę składającą się z ludzi spod ciemnej gwiazdy, ale nie raz, nie dwa wyruszał z nimi na wszelkiego rodzaju misje beznadziejne, dlatego nauczył się ufać swojej drużynie.

Podczas jednej z akcji trafia do Dwunastej Stacji – ma ochronić, na polecenie Wroniej Straży, Ezabeth Tanzę – uzdolnioną Przędzarkę. Przed czym? Przed robolami – umarłymi, którzy zostali wskrzeszeni przez nadprzyrodzone istoty, jakich wolą jest zmiecenie z powierzchni ziemi ludzi. Te zombiepodobne kreatury atakują Dwunastą Stację, na co nikt z mieszkających w tym miejscu nie był przygotowany. Przed robolami ratowała ludzi Maszyneria Nalla, jednak tym razem jej nie użyto. Dlaczego? Skąd nagły atak umarłych na ludzką siedzibę? I czy na jednym starciu się skończy?

Sam opis fabuły brzmiał naprawdę dobrze – wojownik z problemami, tajemnicze istoty, horda nieumarłych, atak na ludzką siedzibę… Wszystko wskazywało na to, że akcja będzie wartka, pojawi się sporo scen walk i opisy rodem z horrorów. Niestety nie wszystkie oczekiwania zostały spełnione – MacDonald miał pewien koncept, szkoda tylko, że nie potrafił ulepić z niego ciekawej i wciągającej opowieści o walce dobra ze złem.

Dobra czy zła?

Zacznijmy może od rozważań na temat świata przedstawionego w książce. MacDonald, jak już wspominałam, miał pewną wizję – kraina, w której obok ludzi żyją istoty niebezpieczne, umarli na usługach krwiożerczych Królów Głębi pragnących przejąć władanie nad każdym miejscem. Tworzą więc armię z zombie i przystępują do ataku. Oczywiście ludzie nie są tak całkowicie bezradni, posiadają Maszynerię Nalla, do tego nie brakuje silnych wojowników i osób dysponujących pewnymi mocami.

Magia pochodzi od fosu – energii, dzięki której uzdolniona jednostka potrafi na przykład odeprzeć atak wroga. Dostęp do tej siły jest ograniczony, a jej użycie niesie ze sobą konsekwencje.

MacDonald miał więc interesujący koncept, wprowadził nawet swój podział w świecie magii i wyjaśnił, jak w nim wszystko działa (kim są Przędzarze, Uroczy, Panie Młode). Gdyby tylko skupił się mocniej na tej części powieści, całość okazałaby się o wiele ciekawsza. O ile na początku rzeczywiście czułam, że wykreowany przez autora świat może mi się spodobać, o tyle pod koniec czytania byłam mocno rozczarowana tym, jak zaprzepaszczono potencjał historii.

W pewnym momencie opowieść zaczęła być najzwyczajniej w świecie nudna. Nie wiem, czy zostało to spowodowane brakiem pomysłu na pociągniecie niektórych wątków, a może zmęczeniem materiału, jednak im dalej brnęłam, tym bardziej czułam się zawiedziona.

Wszystkiemu winien protagonista książki – Ryhalt Galharrow we własnej swej parszywej osobie. Myślałam, że to kolejny silny charakter, wokół którego toczy się większość wydarzeń, gotowy zaprzedać swą duszę diabłu, o ile jeszcze został mu jej jakiś kawałek, byle tylko uratować świat przed zagładą. A że pije na umór, cóż, każdy ma swoje lepsze i gorsze dni. Pod warstwą sarkazmu i gruboskórności krył się jednak osobnik, który wiedział, co należy zrobić, by zło nie zatryumfowało.

Problem pojawił się jednak w momencie, kiedy na scenę wkroczyła Ezabeth – kobieta, jaką miał uratować przed robolami. Okazało się, że bohater ją zna, kiedyś byli zaręczeni, nadal ją kocha i właśnie to uczucie zrobiła z nim coś niedobrego. Wątek romantyczny? Czemu nie, tylko taki, który ma jakąś rację bytu, a nie został dodany, żeby po prostu protagonista miał się o kogo martwić. Jeżeli przez większą część powieści Galharrow rozpamiętuje minione lata i na każdym kroku wzdycha do Tanzy, czytelnik może nabrać ochoty rzucenia książką daleko w kąt.

Miłość miłością, ale w momencie, kiedy atakują cię paskudne stwory, nie powinieneś skupić się… bo ja wiem – na przeżyciu? I skąd pomysł na to, by silny wojownik, który z niejednego pieca chleb jadł, nagle zamienił się w ciapciowatego zakochanego podlotka (oczywiście mam na myśli zachowanie, nie wygląd)? Jak można było wpaść na tak zły pomysł? Zamiast skupić się na akcji, walce z pomiotami szatana, czytałam o tym, jak to protagonista nie może sobie poradzić z tym, że Ezabeth zapewne już go nie kocha.

Jeszcze rozumiem, gdybym miała do czynienia z książką młodzieżową, jakimś romansem, ale to fantasy z krwi i kości, z domieszką horroru, gdzie liczy się walka z przeciwnikiem, magiczne umiejętności i próba rozwiązania zagadki związanej z Maszynerią Nalla.

Czarnoskrzydły to bardzo nierówna pozycja przez co trudno jednoznacznie stwierdzić, czy więcej w niej wad czy zalet. MacDonald powinien jednak doszlifować tę historię, skupić się na innych niż miłosne relacje bohaterów, przestać babrać się w niepotrzebnym wątku miłosnym, przez który cała opowieść tak bardzo straciła, więcej uwagi poświęcić motywowi magii i złych kreatur. Mam wielką nadzieję, że drugi tom trylogii okaże się lepiej dopracowany – dam jej szansę, oby nie na darmo.

Pióra i krew. „Znak kruka. Czarnoskrzydły” – recenzja książki

TytułZnak kruka. Czarnoskrzydły
Autorki: Ed MacDonald
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 384
ISBN: 978-837-48-09-177

Monika Doerre
Monika Doerre
Dawno, dawno temu odkryła magię książek. Teraz jest dumnym książkoholikiem i nie wyobraża sobie dnia bez przeczytania przynajmniej kilku stron jakiejś historii. Później odkryła seriale (filmy już znała i kochała). I wpadła po uszy. Bo przecież wielką nieskończoną miłością można obdarzyć wiele światów, nieskończoną liczbę bohaterów i bohaterek.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu