Miód na moje serce. „Ania, nie Anna” – recenzja drugiego sezonu serialu

-

O tym, że postać Ani z Zielonego Wzgórza jest absolutnie kultowa, nie trzeba już chyba nikogo przekonywać. Książki Lucy Maud Montgomery od ponad stu lat bawią i wzruszają kolejne pokolenia. Ania to bohaterka wyjątkowa, niesforna, o wielkim sercu i jeszcze większej wyobraźni. I jestem przeszczęśliwa, że tym razem twórcy serialu opartego na jej przygodach dołożyli wszelkich starań, by nie była jedynie cukierkową postacią z książki dla młodzieży, a dziewczyną z krwi i kości, o piegowatym nosie i wcale-nie-tak-idealnie-równym uśmiechu. To jej wady i niedoskonałości czynią ją w moich oczach doskonałą – taką Anię zawsze sobie wyobrażałam.

Pierwszy sezon był skupiony na przeszłości naszej bohaterki i jej pierwszych chwilach w nowym domu, u Maryli i Mateusza. Opowiadał historię bardzo skrzywdzonej dziewczynki, która desperacko pragnęła, żeby ktoś obdarzył ją miłością. Drugi sezon przynosi zupełnie nowe sytuacje i zdecydowanie bardziej skupia się na relacjach Ani z pozostałymi mieszkańcami Avonlea.

 

Miód na moje serce, czyli czy jest aż tak słodko?

Ania, nie Anna to serial, który z powodzeniem oglądać mogą nawet młodsi widzowie. To zarazem lekka, subtelna i przepełniona ciepłem opowieść, skrywająca pod powierzchnią mnóstwo ważnych i bardzo aktualnych problemów, z jakimi zmagają się bohaterowie. Mamy tu zatem motyw wilka w owczej skórze, oszusta dającego się we znaki lokalnej społeczności. Mamy motyw rasizmu i nietolerancji, gdy ciemnoskóry bohater staje twarzą w twarz z zacofanymi i ograniczonymi mieszkańcami miasteczka. Mamy motyw orientacji seksualnej, która stanowi brzemię i przyczynia się do braku samoakceptacji jednego z bohaterów. Wreszcie mamy motyw feminizmu pod postacią wyróżniającej się, odważnej i nowoczesnej kobiety, która musi odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości, zmieniając miejsce zamieszkania z niemalże futurystycznego Nowego Jorku na cichą, spokojną i nieco zaściankową prowincję.

Miód na moje serce. „Ania, nie Anna” – recenzja drugiego sezonu serialu

Z tego krótkiego opisu wynikać by mogło, że to trudny i pełen negatywnych emocji serial, lecz jest zgoła inaczej. W Avonlea wszystko układa się idealnie. Wszelkie problemy znajdują swoje rozwiązanie, wszystkie dramaty dobrze się kończą  i po seansie całego sezonu wymsknęło mi się pełne ulgi „uff”. Naprawdę nie spodziewałam się, że będzie aż tak ciepło i wzruszająco.

 

Wspaniali oni

Jestem absolutnie oczarowana tym serialem i oglądałam go z wielką przyjemnością. To nie tak, że nie ma tu emocji ani napięcia – jak najbardziej są i dają w kość, szczególnie w sytuacjach rażącej niesprawiedliwości, jaka dotyka bohaterów, z którymi widz zżywa się od pierwszych minut odcinka. Kocham ich wszystkich. Surową i chłodną Marylę, która pod powłoką ochronną skrywa wygadaną, ciepłą kobietę o wielkim sercu. Poczciwego, dobrego Mateusza, zdecydowanego, by dla Ani zrobić absolutnie wszystko. Uroczego Jerry’ego, cudownego Gilberta, nawet upartą jak osioł Małgorzatę, która jednak potrafi przyznać się do błędu. To jeden z tych seriali, gdzie każdy bohater wnosi coś od siebie, ma to coś, co czyni go wyjątkowym. Brakuje tu postaci obojętnych, płytkich, każdemu można przypisać pełen zestaw cech. Nie zawsze pozytywnych oczywiście, lecz nie jest to nic złego.

Miód na moje serce. „Ania, nie Anna” – recenzja drugiego sezonu serialu

Za dużo na raz

Jest jednak kilka rzeczy, które nie do końca mi pasowały i mam wrażenie, że gdyby trochę nad nimi popracować, to serial zyskałby jeszcze bardziej.

Przede wszystkim pierwsza seria kończy się w konkretnym momencie, w którym to zaczyna się druga. Pierwsze 3-4 odcinki są poświęcone kontynuacji tych wydarzeń i miałam wrażenie, że będą one kluczowe dla fabuły przez całą serię. No niestety – jest zupełnie inaczej. Wątki z końca pierwszego sezonu przenikają do zaledwie tych kilku wstępnych odcinków, by potem zostać dość gwałtownie przerwanymi. Cała reszta epizodów to strasznie pogmatwany miks sytuacji, intryg, historii i bohaterów. Mam poczucie, że twórcy działali w dobrej intencji, chcąc wzbogacić życie Ani i jej przyjaciół o wiele ciekawych doświadczeń, a także wcześniej wspomniane przeze mnie wątki obyczajowe, społeczne i kulturowe, jednak, jak na zaledwie 10 odcinków, jest tego stanowczo za dużo.

Sądzę, że przeniesienie 3 pierwszych odcinków do poprzedniego sezonu i zakończenie przedstawionych w nich wydarzeń byłoby znacznie lepszym posunięciem, dającym producentom więcej przestrzeni na te wszystkie nowe sytuacje, które zostały upchnięte (kolanem) w pozostałych 7 epizodach serii.

Miód na moje serce. „Ania, nie Anna” – recenzja drugiego sezonu serialu

 

Uczta dla oka

Pomimo pewnego bałaganu, serial ogląda się z wielką przyjemnością. Pomijając aspekt fabularny, to absolutna rozkosz dla oka. Ania, nie Anna zachwyca kadrami, prostotą i malowniczością scen, doskonałą pracą kamery i charakteryzatorów. Jedna z moich ukochanych scen z książki, gdy główna bohaterka w akcie desperacji, przefarbowała włosy na zielono, jest tu pokazana z punktu widzenia samej Ani, a ujęcia skupiają się na detalach, kolorach i emocjach bohaterki. Przepiękne, pokryte śniegiem Avonlea, magiczna kryjówka dzieci w sercu lasu, pola i łąki wokół Zielonego Wzgórza – bajkowy klimat widać tu w każdym ujęciu i ten serial jest po prostu ładny. Tak najzwyczajniej w świecie – wizualnie dopracowany i przyjemny w oglądaniu.

Ostatnie słowo chciałam jednak zostawić… początkowi. Czołówka serialu jest jedną z piękniejszych, jakie było mi dane oglądać. Utrzymana w klimacie ruchomych grafik, przywodzi mi na myśl mojego króla openingów, czyli Desperate Housewives. Detale, metafory i wspaniałe, ręcznie malowane obrazy autorstwa Brada Kunkle’a. Tu stanowczo odradzam klikanie netflixowego przycisku „pomiń czołówkę”.

Inne artykuły tego redaktora

2 komentarzy

Popularne w tym tygodniu