Kobiety Wiedźmina – o tym, że Sapkowski jak chce, to potrafi

-

W odległych czasach, kiedy spędzałam dużo czasu na tumblrze, zwykło się pisać o innych blogach, że „przyszłam po x, zostałam dla y”. I kiedy z perspektywy czasu patrzę na mój związek z Wiedźminem, to właśnie tak jest – przyszłam dla Geralta, zostałam dla kobiet.

O samym Sapkowskim można wiele powiedzieć – tak złego jak i dobrego. Nie ma co się oszukiwać, że to miły starszy pan, którego sposobem komunikacji nie jest zgryźliwa ironia i siarczysty sarkazm. Jeśli ktoś choć odrobinę ogarnia, co się dzieje w świecie literatury fantastycznej w Polsce, to wie, że zawsze wzbudzał ogromne kontrowersje. To człowiek, który z jednej strony jest okropnym bucem, a z drugiej – powala inteligencją i erudycją. Przesłuchałam i przeczytałam w życiu wiele wywiadów z tym autorem, niejednokrotnie zastanawiając się czy to poza, czy jednak charakter. I wciąż nie mogę opowiedzieć się w stu procentach za jedną z opcji.

Ale w chwili gdy sięgnęłam po opowiadania z sagi, nie miałam pojęcia kto zacz. Zresztą, było to lat temu ponad piętnaście, a mój egzemplarz wygrzebany z biblioteki miejskiej miał tą pamiętną białą okładkę, notabene przeokrutnie brzydką. I ostatnie, co mnie interesowało, to biografia autora. Pewnie jak większość z Was zakochałam się w sposobie pisania Sapkowskiego. Po raz pierwszy czytałam książkę, w której ktoś używał przekleństw,  świat nie był czarno-biały, ludzie dobrzy, elfy nie były pół bogami, a główny bohater bywał doprawdy irytujący. A jednak się w nim zakochałam.

Kochałam się w Geralcie

Bez bicia przyznaję się, że kochałam się w Geralcie. Tak jak w Skrzetuskim. I tak jak w Ziemowicie. Być może ktoś z Was widzi już pewien schemat, a dla tych, którzy nie kojarzą tak dobrze polskiej kinematografii – kochałam się w Żebrowskim. Do dziś jest dla mnie idealnym Geraltem. Ale ja nie o tym.

Do sagi sięgałam w swoim życiu chyba ze cztery razy. Był taki moment, kiedy znałam niektóre fragmenty na pamięć, a większość opowiadań uważałam za ideał, do którego chcę dążyć w swoim pisaniu. Ale z każdym kolejnym otwarciem książki moja miłość do Geralta przelewała się na inne postaci. Najpierw bezgranicznie i bezkrytycznie zakochałam się w Yennefer, potem w Milvie, w Angoulême, w Visennie, Essi. Przez chwilę nawet lubiłam Triss czy Filippę.

Skąd się to brało, ta miłość, to uwielbienie dla fikcyjnych osób? Trochę czasu zajęło mi zrozumienie tego fenomenu, ale jak już się go zauważy, to wydaje się oczywisty – Sapkowski szanuje kobiety. I jakkolwiek dziwnym wydaje się to stwierdzenie, zwłaszcza w zderzeniu z osobą jaką jest autor, to taka jest prawda.

Wszystkie kobiety Sapkowskiego

Zwróćcie uwagę – one wszystkie są jakieś, wszystkie mają cele, wszystkie mają różne cechy charakteru. Nie ma szans aby je ze sobą pomylić. Nawet w rozdziałach, w których występują głównie kobiety (Rada Czarodziejek, zjazd na Thanedd) czytelnik doskonale wie, kto jest kim. Sapkowski dba o szczegóły,  o to, by każda z jego bohaterek dobrze wryła się w pamięć, a używa do tego prostej metody – każda kobieta jest inna. Po prostu. Nie ma miejsca na postaci typu kopiuj-wklej.

Nikt nie pomyli Yennefer z Triss, bo nawet gdy ich wątki nie łączą się z Geraltem, to wciąż są to pełnoprawne bohaterki. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że Milva to ta z wesela, a Essi to ta od łuku. U Sapkowskiego zasada jest prosta – jeśli postać kobieca nie znajduje się w pobliżu protagonisty, wciąż musi być ciekawa i wyrazista, a wyrazistość nie polega tutaj na przejaskrawianiu cech, a na realizmie. Wystarczy wyjąć te kobiety ze świata wiedźmińskiego, włożyć je w naszą rzeczywistość i one wciąż są pełnoprawnie funkcjonującymi bytami.

I tego powinni uczyć się młodzi adepci pisarstwa fantastycznego – postaci, nawet jeśli mają być tłem i pretekstem, muszą być też postaciami z krwi i kości.

Ania Minge
Ania Minge
Lubię leżeć i książki. Jak dorosnę to zostanę Rory Gilmore. Albo Lorelai, zależy jak mi się życie ułoży.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu