Nie zamierzam zagłębiać się dziś w definicję „klasyki”: zachęcam, by samemu zajrzeć do słownika. Większą uwagę chciałbym zwrócić na potoczne znaczenie tego słowa – często nadużywanego w codziennych rozmowach. Mówimy często o „klasycznym podejściu” jako o czymś podstawowym, najlepszym i sprawdzonym. „Klasycznie” to często synonim zwrotu „jak zwykle”, a „klasyka” może równie dobrze oznaczać zachwyt dziełem sprzed wielu lat, jak i rozczarowanie powtarzającym się wydarzeniem.
Dziś o paru przykładach dzieł popkultury, które dzięki zmianie swego „klasycznego” wydania, ewoluowały w całkiem nowe twory, często skierowane do kompletnie innych grup odbiorców.
Książka i manga
Mam nadzieję, iż H.P. Lovecrafta, ojca Przedwiecznych i samego Chtulhu nie muszę nikomu przedstawiać. Mój znajomy określił kiedyś tego pisarza „środkowym bratem Tolkiena i Kinga”, i to stwierdzenie w zasadzie całkiem nieźle określa specyfikę jego twórczości. Połączenie horroru i fantasy, nie bez powodu nazywane opowieściami grozy.
>>Polecamy: Wojna w Wietnamie – filmowe piekło wojny po amerykańsku<<
Blisko sto lat po jego postanowiono jednak przekuć te klasyczne dla niektórych teksty w całkiem nową formę: mangę. A będąc bardziej precyzyjnym, zrobił to Japończyk Gou Tanabe, i to kilkukrotnie. Tomik Ogar oraz inne opowiadania to tylko jeden ze stworzonych przez niego zbiorów, świetnie jednak oddaje ducha tak zwanego „lovecraftowskiego horroru”. Brak kolorów artysta wykorzystuje na swoją korzyść, operując z jednej strony ilustracjami o bardzo wysokim poziomie kontrastu, a z drugiej przedstawiając nawet kilkanaście odcieni szarości. Podczas lektury powieści choćby o zagładzie Sarnah czy wspomnianych Przedwiecznych, moja wyobraźnia (i zapewne też wielu innych czytelników) buntowała się przed stworzeniem tak niepokojących obrazów. W tym przypadku mangaka bierze czarną robotę na siebie, a odbiorcy pozostaje tylko patrzeć i chłonąć… Często wbrew swojej woli, bo ilustracje stają się zyskiwać własne życie. Niczym szczypta cukru dodana do sosu pomidorowego, Gou Tanabe odkrył nowy smak strachu, mogłoby się wydawać, dobrze znanego wszystkim horroru.
Manga i film
Obcy nadchodą, Ziemia jest zagrożona! Można by rzec: nic nowego. Tym razem jednak paskudni kosmici mają zdolność do kontroli czasu, wobec czego ludzie nie mają z nimi większych szans w bezpośrednich starciach. Do czasu, aż jeden z żołnierzy wpada w pętlę czasową i poznaje ich plany… Kojarzycie może tę fabułę? Może z pewnej hollywoodzkiej superprodukcji w której główną rolę zagrali Tom Cruise i Emily Blunt? Cóż, nie winię was: zapewne większość kojarzy tę historię właśnie z filmu Na skraju jutra z 2014 roku, a nie pierwowzoru, czyli japońskiej light novel autorstwa Hiroshiego Sakurazaki z ilustracjami Yoshitoshiego ABe. Po drodze jednak „klasyczny” materiał źródłowy przeszedł jeszcze jedną transformację: w mangę, stworzoną przez Ryōsuke Takeuchiego oraz Takeshi Obatę.
Nie zamierzam tutaj pastwić się nad wielkoekranową adaptacją w reżyserii Douga Limana: to byłoby zbyt oczywiste. Tak naprawdę uważam Na skraju jutra za naprawdę dobrą produkcję z gatunku akcja/sci-fi. Świetne efekty specjalne, względnie logicznie rozwinięte wątki fabularne: nawet sztywna gra Toma Cruisa została zgrabnie opakowana w wojskową postać. Polecam całym sercem: mangę traktujcie w tym wypadku jako materiały dodatkowe. Rozumiem, że nie wszyscy mogą mieć ochotę na zapoznanie się nowelką, ale dwutomowy komiks pochłoniecie w około godzinę, a świetnie uzupełni wam fabułę i odsłoni niezauważone dotąd easter eagii, choćby pierwotne pochodzenie ogromnego miecza Rity Vrataski.
Film i gra
Gier wideo które doczekały się swych filmowych adaptacji, wbrew pozorom, wcale nie jest tak mało. Jednakże ciężko znaleźć tytuł, który po takiej transformacji wciąż daje się oglądać: zaczynam nawet tracić nadzieję, że nadchodzące Uncharted cokolwiek zmieni w tej kwestii. Jeśli jednak spojrzymy na ten temat z drugiej strony, to hollywoodzkie superprodukcje nierzadko całkiem nieźle radzą sobie na konsolach i pecetach. Stały poziom takiej konwersji już od lat utrzymuje seria LEGO tworzona przez studio Traveller’s Tales. I tak jak z przyjemnością ogrywałem Piratów z Karaibów, Marvel Superheros czy serię Harry Potter, tak moim faworytem wciąż pozostaje Władca Pierścieni.
Wzoruje się ona rzecz jasna nie na książkach, lecz na ekranizacjach trylogii Tolkiena w reżyserii Petera Jacksona. Postacie nie pochrząkują, lecz poraz pierwszy używają oryginalnych dialogów, w tle przy tym można usłyszeć soundtrack autorstwa niezastąpionego Howarda Shore. Bohaterami (przeniesionymi bezpośrednio z kinowego ekranu) możemu sterować solo bądź w kooperacji, a klimat zwiększają dodatkowo cutsenki oraz możliwość eksploracji praktycznie otwartego świata. Jeśli chcecie sobie pogalopować na Cienistogrzywym do Minas Tirith – nikt Wam nie zabroni. I proszę, darujcie sobie komentarze, że przecież to klocki dla dzieci i tak dalej. W przypadku grafika w stylu LEGO to zaleta, bo pozwala dodać do tej poważnej jednak produkcji kilka ton dobrego humoru. Musicie koniecznie sprawdzić, czy waszą ulubioną filmową serię Traveller’s Tales także zamieniło na interaktywny film pełnej świetnej kooperacyjnej zabawy.
Zmiana
Nie ważne, co było pierwsze: film, książka, komiks, manga, internetowa creepypasta, miejska legenda, średniowieczna rycina czy biblijna przypowieść. Nie staram się wywołać żadnej wojny w stylu „książka była lepsza”, „gra nie jest tak brutalna jak być powinna” i tym podobne. Staram się jedynie zwrócić waszą uwagę na fakt, iż oryginalne „klasyki” nie muszą być wcale nienaruszalny ideałami. Mała ważny jest tu fakt, to w jakiej formie opublikował coś jako pierwszy – istotne co kolejny kreatywny umysł może z tym zrobić dalej. A że czasem nie powinien…
To już rzecz na inny artykuł.