Dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Chyba wyślę kosz babeczek do siedziby Marvel Studios.
…za nadzieję
Martwiłem się o MCU od dłuższego czasu, prawdopodobnie nie ja jeden. Nie jestem może prezesem fanklubu któregokolwiek z superbohaterów, nie przeczytałem zbyt wielu komiksów, ale kibicowałem temu projektowi, zanim to było modne. Trzymałem kciuki za pierwsze, coraz odważniejsze kroki reżyserskie Jona Favreau, wiem też, co ma wspólnego Edward Norton z Markiem Ruffalo. Podczas Avengers: Endgame płakałem łzami radości i smutku, jednak po seansie przyszedł strach. Czas pokazał, że był uzasadniony. Uniwersum bez Tony’ego Starka i Steve’a Rogersa wpadło w pustkę – Spider–Man: Daleko od domu jedynie domknął rozdział trzeciej fazy. Czarna Wdowa… Była momentami interesującą historią poboczną, niczym więcej. Seriale, owszem, potrafiły wciągnąć (jedne bardziej, inne mniej), ale wciąż trzymały się na uboczu, kładąc podwaliny pod coś większego. Jednak wreszcie nadszedł Shang-Chi: ogromny, marmurowy wręcz fundament kolejnej ery MCU.
…za nowy start
Szczerze, to nie byłem gotowy na origin story, gdzie protagonista nie zostaje ugryziony przez żadne zmutowane zwierzę/porwany przez obcych/wybrany przez kosmicznych strażników na obrońcę ludzkości/uzyskuje moce w totalnie przypadkowym wypadku z udziałem Kamienia Nieskończości/zostaje poważnie ranny i przechodzi przemianę – wiecie, klasyka.
Shang-Chi nie strzela laserami z oczu, nie lata, nawet nie ma supersiły. Ot, dwudziestokilkulatek, który za dzieciaka był szkolony na zabójcę i mistrza sztuk walk wszelakich przez ojca mafiosa, szefa największej organizacji przestępczej na świcie. Jak na standardy komiksowe: nuda do kwadratu. Żadnych fajerwerków, zmian moralności wywołanych drastycznym wydarzeniem. Bardzo przyjemnie zaskoczyły mnie mało efektowne narodziny nowego superbohatera. Ale za to jakie okazały się efektywne! Chłopak nie odkrył tajemnej wiedzy, nie otrzymał specjalnych umiejętności od pradawnych bogów. To szanowny tatuś znalazł dawno, dawno temu tytułowe Dziesięć Pierścieni, dających mu nadludzką moc oraz długowieczność. Po latach postanawia odnaleźć swego zbuntowanego, dorosłego potomka, by… No właśnie, tego nie mogę wam zdradzić.
…za tajemnicę
Jeśli widzieliście zwiastuny recenzowanego właśnie filmu, macie mniej więcej następujące mniemanie o fabule: zły ojciec z potężnymi bransoletami odnajduje zagubionego syna, który żył sobie spokojnie ze swoją przyjaciółką, humorystycznym side-kickiem. Młody nie chce terroryzować świata, więc się kłócą, biją, a na końcu pojawiają się fantastyczne zwierzęta z chińskiej mitologii, ze smokiem na czele. Po seansie natomiast zrozumiecie, że wszystko to bzdury. Bujda na resorach, przez duże B, ogromnie spłycająca fabułę produkcji i ukrywająca praktycznie wszystkie postacie drugoplanowe i większość plot twistów. A jednych i drugich jest całkiem sporo.
Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni przypomina mi swoją konstrukcją układanie pasjansa (najlepszy zawsze ten z Windowsa XP). Patrzysz na początkowy układ figur i kolumn, zakładasz kolejne ruchy, domyślasz się następnych „prawidłowych” posunięć. Jednak każda nowa karta wywraca dotychczasowe plany do góry nogami. Jeśli na dane pytanie pojawia się odpowiedź, to koniecznie w towarzystwie nowej zagadki. To on ma siostrę?! Ale ona go nienawidzi… A nie, jednak lubi. Ach, znowu się kłócą… Kto tu właściwie jest głównym villainem filmu, skoro on ma pełne prawo… a nie, przepraszam, odwołuję, to złoczyńca do szpiku kości. Chociaż przecież to wszystko z miłości, może się jakoś jeszcze pogodzą… Oczywisty spoiler: kompromisu brak. Ale dzięki temu możemy się napatrzeć do woli na sceny walk.
…za wygląd
A te są przepiękne. Twórcy nie bali się garściami czerpać z klasyków typu Przyczajony tygrys, ukryty smok. Chociaż ja i tak zawsze bardziej ceniłem Hero z 2002 roku. Starcia oszałamiają gracją, przemoc przeradza się w taniec, brutalność i siła przygrywają z precyzją i „siłą natury”. CGI podczas starć stoi na tak wysokim poziomie, że długie, wręcz minutowe ujęcia wymiany ciosów wydają się kręcone „na raz”, a widz ogląda je z otwartymi ustami. Nie zapomniano o zbliżeniach na dłonie: nikt o nie nie prosił, a przecież tak cudownie wyglądają w slow motion. Kamera trzęsie się, gdy ogromny cyfrowy smok ląduje przed obiektywem, szaty bohaterów błyszczą w komputerowym słońcu. Fantastyczny świat niebiańskich bestii olśniewa kolorami, a same zwierzęta aż chciałoby się pogłaskać, patrząc na tak gęste i lśniące futro. Jednak wszystko to byłoby nic niewarte, gdyby nie wiarygodność postaci.
…za jakość
Nie ma w obsadzie aktora, który nie pasowałby do swej roli i nie starał się wykrzesać z siebie na ekranie jak najwięcej. Niestety, o tych drugoplanowych nie mogę zbytnio pisać, by nie zepsuć wam zabawy: zwłaszcza jedno cameo wytrąci większości widzów popcorn z rąk.. Simu Liu jako Xu Shang-Chi, wewnętrznie rozdarty bohater na progu nowego życia. Jego siostra, Xu Xialing (Meng’er Zhang), odsunięta w cień, pragnie wrócić do światła i odrzucić maskę obojętności. A przyjaciółka głównego protagonisty to nikt inny jak Awkwafina, raperka i aktorka nagrodzona Złotym Globem: robi ze swej postaci prawdziwy majstersztyk, łącząc humor, realną pomoc w walce i okazjonalne retrospekcje. Natomiast „zły ojciec”… Biję ciche, powolne brawa dla Tony’ego Leunga za to, że pozwolił mi się oglądać w tak przepełnionym skrajnymi emocjami wydaniu.
…za miły wieczór i obietnicę kolejnych
Patrząc na ten film w kontekście „tu i teraz”, to po prostu kawał solidnej rozrywki. Nawet nie za bardzo trzeba znać poprzednie produkcje: wypadałoby wiedzieć tylko, kim jest Wong i co wydarzyło się w trzeciej części Iron Mana. Ale nawet tego wiedzieć nie musicie – fabuła poprowadzi was zgrabnie poprzez swe zawiłości, zapewniając przyjemne doznania zarówno oczom, jak i uszom (po seansie parę nowych kawałków dodałem do swojej playlisty). Spoglądając jednak w szerszej pespektywie, to pierwszy krok, rozświetlający przyszłość najpopularniejszego obecnie filmowego uniwersum na świecie. Dotychczas wydawała się ona dość mroczna, jednak po seansie zacząłem widzieć nie tyle światełko w tunelu, co wielki reflektor ogromnego, rozpędzającego się pociągu.
Tytuł oryginalny: Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings
Reżyseria: Destin Daniel Cretton
Rok premiery: 2021
Czas trwania: 132 minuty