Bardzo lubię rodzynki w serniku. Zanim jednak sięgnięcie po widły i pochodnie, by stanowczym krokiem gromadnie zaprowadzić mnie na stos, pozwólcie mi na kilka słów wyjaśnienia. Po pierwsze: rozumiem wasz niesmak. Niektórych rzeczy nie powinno się łączyć, w świecie kulinarnym tym bardziej. Wydają się one swoistą żywieniową abominacją, czymś bardzo nie na miejscu. Niektórzy jednak lubują się w eksperymentach pokroju pizzy z ananasem lub też (o zgrozo) z czekoladą. A po drugie: o gustach jak najbardziej powinno się dyskutować, ale nie wolno przymuszać innych osób do ich dzielenia. Kubki smakowe każdego z nas są wybredne w swój unikalny sposób. Kto wie, zapewne wielu spodoba się literacki bigos, który zgotowała Milena Wójtowicz.
To nie jest zabawne
Główną bohaterką powieści jest Żaneta. Pomijając fakt, że stwierdzenie to brzmi jak żywcem wycięte z rozprawki o lekturze szkolnej, na pierwszy rzut jest całkiem poprawne. Jednak po głębszym zastanowieniu okazuje się całkowicie błędne. Przede wszystkim, „powieść” to bardzo mocne, podniosłe określenie. Słysząc to słowo na myśl przychodzą Krzyżacy, Dżuma czy Wielki Gatsby. Vice versa to bardziej… historyjka? Skecz ubrany w szaty opowiadania? Blogowy fanfiction wykorzystujący wszystkie popkulturowe wątki, jakie przyszły autorce na myśl? Nie wiem, jak lepiej określić tę książkę. Ale jak mawiał mój profesor: „Nie umiesz się wysłowić, kup sobie słownik”. Wykorzystam tę radę – według encyklopedii PWN: „Koniecznym elementem struktury powieściowej, a zarazem głównym nośnikiem treści poznawczych jest rozbudowana, zwykle wielowątkowa fabuła, obejmująca dzieje licznych bohaterów i środowisk społecznych; świat fikcyjny, przedstawiony w powieści, przez dobór materiału i kompozycję fabularną sugeruje określoną wizję świata rzeczywistego”. Rozbudowana wielowątkowa fabuła? Rzeczy następują co prawda po sobie, ale często mają problem z ciągiem przyczynowo-skutkowym. Akcja, jeśli już rozpędzi się choć na chwilę, nagle zwalnia i ponownie skupia na jednej lub dwóch postaciach. Wątki pojawiają się niczym grzyby po deszczu i znikają równie szybko jak kostki lodu w środku lata. Wizję świata autorka niezaprzeczalnie jakąś miała, niestety nie umiała jej w czytelny sposób przedstawić odbiorcom. Do samego końca lektury mieszały mi się imiona, funkcje i miejsca, nie byłem pewien też stanu wiedzy konkretnych bohaterów. W tym miejscu mogą podnieść się głosy oburzenia: „Trzeba było przeczytać pierwszy tom, a nie teraz się wymądrzać!” Nie, moi drodzy, to tak nie działa. Serię o Straży Miejskiej Terry’ego Prachetta zacząłem od drugiego tomu i świat tam przedstawiony wciągnął mnie bez pamięci. Tak samo było z cyklem Niecni Dżentelmeni Scotta Lyncha oraz (truskawka wisienka na torcie) z Harry’m Potterem. Wybrańca czarodziejów poznałem dopiero dzięki Komnacie tajemnic i w żaden drastyczny sposób nie odczułem braków wynikających z nieprzeczytania Kamienia filozoficznego. A w przypadku Vice versa… początkowo robiłem sobie notatki, by niczym detektyw łączyć kolejne kropki, ale później odpuściłem. Po prostu brnąłem dalej w historię, z wręcz masochistyczną przyjemnością znajdując kolejne bezsensowności.
Zmarnowany potencjał
Zanim bardziej pochylimy się nad światem stworzonym przez Milenę Wójtowicz, zostańmy jeszcze chwilę przy głównych bohaterach. Ale których? Na dobrą sprawę w tej książce ich nie ma. Występuje tu co prawda grupa współpracowników/przyjaciół, ale żadne z nich nie jest główną osią fabuły – ani pojedynczo, ani wspólnie. Momentami może się wydawać, iż palma pierwszeństwa należy się praktykantce Żanecie, ale to złudne wrażenie. Historia dziewczyny przez znaczną część opowieści jest ignorowana, a poza tym w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć jej nazwiska – to też nie świadczy na jej korzyść. Ostatecznie kończymy więc z przemądrzałym narratorem z zanikami pamięci oraz kilkoma znajomymi pracującymi w… ośrodku szkoleń BHP, który kontroluje placówki zatrudniające jako pracowników postacie nienormatywne, na przykład wilkołaki. Wszelkiej maści mityczne i magiczne stworzenia muszą ukrywać swe istnienie przed zwykłymi ludźmi, starając się wieść spokojne życie. I ten koncept świata naprawdę bardzo mi się podoba, został jednak bezpowrotnie zaprzepaszczony przez autorkę. Fabuła pełna dziur logicznych, często nieudolnie łatanych. Płaskie postaci, mimo iż dorośle wiekiem, to mentalnie na poziomie nastolatków. Wątki tak rozwleczone, że zdarzało mi się ziewać przewracając kolejne strony. A na dodatek ten język: wyjęty jakby z przedszkola dla gangsterów. „Żal było patrzeć, żeby takiego wyrośniętego kafara dziunia łoiła” (s. 7) – to tylko jeden z wielu przykładów. No i nie mogę pominąć wciskanych ewidentnie na siłę nawiązań do popkultury. Znalazło się miejsce dla Harry’ego Pottera, braci Winchesterów z Supernatural, Haniballa, Slender Mana, Ringu, Marvela, 101 dalmatyńczków, nawet dla Sarsy. W jednym dialogu autorka potrafiła powiązać ze sobą wiedźmińską twierdzę Kaer Moren, Pokemony, Potwora z Loch Ness, Dawida Podsiadło, Męskie Granie oraz Beatę Kozidrak.
Naprawdę, czapki z głów, już dawno nie cieszyłem się, gdy dotarłem do ostatniej strony.
Można, ale po co?
O gustach należy dyskutować: ta książka to moja prywatna pizza z ananasem, nie zbliżę się do niej już nigdy więcej. Ale część z was z pewnością zasmakuje w tym języku, porównaniach, poczuciu humoru. Tylko pamiętajcie, żeby się nie przejeść, i raz na jakiś czas przeczytać coś bardziej odżywczego. Szukacie świata, gdzie ludzie oraz nie-ludzie żyją w zgodzie obok siebie? Zapraszam do stolicy Świata Dysku, miasta Ankh-Morpork. A może wolicie miejsce, w którym część mieszkańców nie jest tolerowana przez resztę lub musi się ukrywać? Zajrzyjcie do mutantów z serii X-Men, Hogwartu, nawet do trylogii Zmierzch. Naprawdę, macie w czym wybierać.
Tytuł: Vice versa
Autor: Milena Wójtowicz
Wydawnictwo: Jaguar
Liczba stron: 303
ISBN: 978-83-7686-799-1