Lukier posypany cukrem. „Małe kobietki” – recenzja książki

-

Zupełnie niedawno Wydawnictwo MG postanowiło wydać ponownie Małe kobietki Louisy May Alcott – powieść opublikowaną po raz pierwszy w roku 1868 i przeznaczoną dla dziewcząt. Powodem tej decyzji jest, jak sądzę, nadchodząca premiera filmu z między innymi Emmą Watson, Saoirse Ronan i Meryl Streep. 

Co do ekranizacji wypowiedzieć się nie mogę, ponieważ jeszcze się nie ukazał. Spróbuję natomiast odpowiedzieć na pytanie, czy warto sięgnąć po lekturę.

Dom pełen miłości

Opowieść zaczyna się tuż przed Bożym Narodzeniem – wyjątkowo smutnymi= dla rodziny Marchów. Dla matki i czterech córek będą to bowiem pierwsze święta spędzone bez głowy rodziny. Jakiś czas wcześniej pan March dobrowolnie zgłosił się do armii, by służyć jako kapelan podczas wojny secesyjnej. 

Od samego początku dziewczęta: najstarsza Meg, niesforna Jo, nieśmiała Beth i rozkapryszona najmłodsza Amy, narzekają na swój ciężki los. Nie dość, że ukochany ojciec wyjechał na front, to jeszcze kilka lat wcześniej rodzina zubożała. Dwie najstarsze Marchówny, Meg (16) i Jo (15), zmuszone były podjąć pracę, by odciążyć matkę. Trzecia w kolejności trzynastoletnia Beth jest bojaźliwa i nieśmiała wobec obcych – przez to nie może chodzić do szkoły i uczy się w domu. To też chodząca dobroć – pomaga w obowiązkach, załatwia sprawunki na targu, opiekuje się swoimi kotkami i lalkami. Zupełnie inna od niej jest najmłodsza dwunastoletnia Amy: zainteresowana głównie sobą, swoją sztuką, egzaltowana i nieco rozpuszczona. 

Dość szybko jednak dziewczęta przestają narzekać i postanawiają zamiast sprawić prezenty sobie, kupić coś dla matki. Każda wybiera rzecz, która jej zdaniem spodoba się mamie najbardziej. W świąteczny poranek okazuje się, że i pani March przygotowała coś dla córek. Każda otrzymuje książeczkę, której lektura ma pomóc wykształcić właściwe cechy charakteru. Wszystkie panny March zgodnie postanawiają przez najbliższy rok pracować nad sobą.

Tak się też dzieje. Prócz zmagań z własnym charakterem, siostry będą musiały stawić czoła złośliwym krewnym, niebezpieczeństwom życia towarzyskiego, niesnaskomrodzinnym czy pierwszym uczuciom. Mamy więc do czynienia z typową coming-of-age novel.

Kocyk i kakałko

Przedstawiony powyżej zarys fabuły posłużył autorce za ramy opowieści. Poza tym właściwie każdy rozdział poświęcony jest innemu wątkowi. Teoretycznie wszystko składa się w całość, a wydarzenia z jednego rozdziału mają jakiś wpływ na kolejne, jednak w zasadzie mamy tu do czynienia bardziej ze swoistą kroniką niż płynną fabułą. To samo w sobie zupełnie nie przeszkadza – ostatecznie otrzymujemy obraz roku z życia pewnej rodziny. Problemem jest to, że choć niby rok ten obfitował w wydarzenia, to jednak nie można oskarżyć Małych kobietek o nadmiar wrażeń czy przesadny suspens.

Podczas lektury cały czas nasuwało mi się na myśl The Good Witch. Dla tych, co nie oglądali: to taki serial, który należy włączyć w ponury listopadowy wieczór, kiedy coś poszło nie tak, a świat jest podły. Bo tutaj nie ma prawa wydarzyć się nic złego, a wszelkie dramaty trwają jakieś piętnaście minut i wszystko dobrze się kończy. Jest ciepło, puchato i milusio. To samo znajdziemy w Małych kobietkach. Spory wybuchające między siostrami gasną po jakichś trzech stronach, kiedy każda z – nomen omen – stron sporu pobiegnie do tej drugiej z przeprosinami. Nieporozumienia są rozstrzygane w mig, a wszyscy wykazują niezwykłe wręcz współczucie, mądrość i dobroć.

Czytając, cały czas miałam wrażenie, że walczą we mnie dwa odczucia. Z jednej strony czułam się otulona miękkim i ciepłym kocykiem bezpieczeństwa. Z drugiej – poważnie bałam się o stężenie cukru we krwi. Jest pewne nagromadzenie słodyczy, wzajemnej miłości i zrozumienia, które powoduje, że dorosłemu człowiekowi się po prostu ulewa. Do tego dochodzi ciągnący się przez całą powieść nieco nachalny smrodek dydaktyczny. 

Smrodku, mój smrodku… Co ja z tobą zrobię?

Wobec powyższego należy się jednak zastanowić nad momentem historycznym, w którym powstała książka, jej tłem obyczajowym, a także docelowym czytelnikiem. Nie można powieści napisanej sto pięćdziesiąt lat temu oceniać przez pryzmat obecnych kryteriów. To znaczy można, ale to bez sensu. Należy natomiast zastanowić się, czy książka przypadkiem się nie zestarzała i czy w takim razie wciąż warto po nią sięgnąć.

W chwili wydania Małe kobietki były powieścią w zasadzie współczesną. Wojna secesyjna dobiegła końca trzy lata wcześniej. W rodzinach wciąż żywe były wspomnienia rozłąki i tęsknoty. W wielu domach w tym okresie  zostały właściwie same kobiety, które musiały sobie jakoś radzić. Tym samym grono potencjalnych czytelników – a raczej czytelniczek – Alcott miała całkiem liczne. Angielskojęzyczna Wikipedia podsuwa anegdotkę, jak to autorka udała się z rękopisem do kilku wydawców, którzy zarzucili książce, że jest po prostu… nudna. Lecz jeden z nich dał tekst do przeczytania swojej małej wnuczce, a ona była powieścią zachwycona. Podobnie jej koleżanki. To przesądziło o wydaniu. Pokazuje nam to też, do kogo Małe kobietki zostały skierowane. 

Czy zatem dorosły czytelnik ma czego szukać w Małych kobietkach?

Moim zdaniem tak, o ile jest w stanie dojrzeć pewne elementy i zabiegi wynikające z rzeczywistości historycznej i obyczajowości. A także, że – niestety – Alcott za cel obrała sobie również pokazanie młodym pannom, jak należy się zachowywać. Faktycznie czasami można zazgrzytać zębami. 

Słodki urok niewinności

Ostatecznie lektura Małych kobietek sprawiła mi dużo radości. Ale muszę tutaj dodać, że odbywała się na działce, przy kominku i z kieliszkiem wina w ręku. Nie wiem, czy gdybym czytała powieść w zatłoczonym tramwaju, byłoby to równie przyjemne. Od czasu do czasu lubię sobie zarzucić jakąś sentymentalną powieść. Ciepełko i kakałko należy się każdemu w ponury zimowy wieczór. A mimo to zdarzało mi się wywracać oczami.

Powiedzmy sobie wprost: w Małych kobietkach nie znajdziecie wartkiej akcji, porywających namiętności i zdumiewających plot twistów. Jeśli jednak – tak jak ja – lubicie od czasu do czasu zanurzyć się w sentymentalnej wizji przeszłości, poszukujecie lektury uspokajającej, po której świat wyda wam się nieco bardziej przyjaznym miejscem – rozważcie.

Na koniec dodam tylko, jak wspaniały jest przekład Anny Bańkowskiej. Dzięki kunsztowi tłumaczki mamy wrażenie, jakbyśmy przenosili się w czasy powieści. Język jest wdzięczny, bogaty, właściwie nienaganny (tu należy też pochwalić korektę i redakcję). Znalazłam chyba jedną literówkę, czy może błąd interpunkcyjny, nie pamiętam. Chciałabym kiedyś tak tłumaczyć.

Lukier posypany cukrem. „Małe kobietki” – recenzja książki

 

Tytuł: Małe kobietki

Autor: Louisa May Alcott

Wydawnictwo: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 350

ISBN: 978-83-7779-571-2

podsumowanie

Ocena
7

Komentarz

Przeczytajcie, jeśli jesteście małymi dziewczynkami, wielbicielami książek, gdzie wszystko kończy się dobrze, mieliście fatalny dzień i jesteście niewrażliwi na lekki nadmiar słodyczy i dydaktyzmu. 

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu

Przeczytajcie, jeśli jesteście małymi dziewczynkami, wielbicielami książek, gdzie wszystko kończy się dobrze, mieliście fatalny dzień i jesteście niewrażliwi na lekki nadmiar słodyczy i dydaktyzmu. Lukier posypany cukrem. „Małe kobietki” – recenzja książki