Daniel Craig jako James Bond towarzyszy (albo już raczej towarzyszył) nam od 2006 roku, kiedy to po raz pierwszy zobaczyliśmy go zamawiającego martini „wstrząśnięte, ale nie zmieszane” w tytule Casino Royal. Aktor przejął rolę po Piersie Brosnanie. Kiedy to w 2005 ogłoszono nazwisko odtwórcy nowego Agenta 007, w sieci zawrzało. Pojawiły się zarzuty co do wyglądu (te problematyczne blond włosy!), a także wątpiono, że Craig poradzi sobie w scenach akcji. Na całe szczęście nowy Bond szybko zdołał zaskarbić sympatię widzów, udowadniając, że doskonale nadaje się do roli łamacza kobiecych serc.
Pożegnań nadszedł czas…
Nie czas umierać (bo o nim będę pisać) stał się długo wyczekiwanym (dosłownie! Premierę przesunięto aż o osiemnaście miesięcy przez COVID) filmem, w którym widzowie mogli zobaczyć po raz ostatni Daniela Craiga. Fani mieli tym samym duże nadzieje i olbrzymie oczekiwania. Czy brytyjski aktor zakończył swoją historię z przytupem? O tym będzie dzisiejsza recenzja.
Ostatnie spotkanie z TYM Jamesem Bondem zabiera nas do Włoch. Przebywający na emeryturze Agent 007 stara się ustatkować, odcinając się od niebezpiecznej pracy. Mieszka w przytulnym domu z miłością swojego życia — Madeleine Swann (którą poznaliśmy w poprzedniej części). Jednak jak to bywa, piękne chwile nie trwają długo.
Za namową swojej drugiej połówki były agent udaje się na grób Vesper Lynd, aby pożegnać się z nią ostatecznie. Jednak tam zostaje zaatakowany przez organizację terrorystyczną SPECTRE. 007 zaczyna rozumieć, że nigdy nie ucieknie od swojej przeszłości. Tracąc zaufanie do otaczającego go świata, wsadza Madeleine do pociągu i odchodzi.
Kilka lat później dawny przyjaciel Bonda z CIA odnajduje go na jednej z tropikalnych wysp. Prosi go o ostatnią nieoficjalną misję — odnalezienie naukowca, który na zlecenie M pracował nad bronią biologiczną.
Ja nie wiem, co myśleć…
Nie czas umierać jest jednym z tych tytułów, które albo się kocha, albo nienawidzi. Inny niż te Bondy, do jakich przywykliśmy — emocjonalny, uczuciowy, gdzie na końcu seansu niejednemu wielbicielowi Agenta 007 poleci łezka wzruszenia. Mamy mniej wybuchów, strzelanek, pościgów i dziwnych gadżetów (chociaż jest kilka!), a więcej rozmyślań i refleksji nad konsekwencjami wyborów i poczynań. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że filmowy wywiadowca zestarzał się tak samo jak jego odtwórca — z klasą.
Jeśli zastanowilibyśmy się chwilę nad samą kreacją brytyjskiego szpiega tworzoną przez Daniela Craiga, to już w jego pierwszym tytule zauważymy powolne odejście od Jamesa Bonda przedstawianego jako człowiek zaprogramowany do słuchania rozkazów i zabijania wrogów dzięki supertechnice. I tak powoli nas przygotowywano do tego, że ten wywiadowca też jest ludzki! Nie czas umierać to tego kwintesencja, taka wisienka na torcie.
Kiepski 007 i jeszcze gorszy antybohater
Ostatni craigowski film, jak każdy tytuł z serii, ma pewne niedociągnięcia fabularne. Zdarza się, że wybory postaci są średnio logiczne, a niektóre aspekty historii posklejane tak, by na końcu doprowadzić do oczekiwanego punktu. Ale przynajmniej ja nie oczekuję od tych filmów kina wysokich lotów, dlatego też przymykam oko na te niewielkie mankamenty.
Magiczna historia nie tylko dla młodszych odbiorców. „Cienista ćma” – recenzja książki
Są jednak dwie rzeczy, które zdecydowanie w tych przygodach Bonda drażnią aż za bardzo. Pierwszą z nich jest nowy 007. Kiedy James odchodzi ze służby, jego miejsce zajmuje…kobieta. W tej roli zobaczymy Lashanę Lynch. Niestety oprócz kilku złośliwych docinków w kierunku eksagenta nie reprezentuje ona sobą nic więcej. Sama rola jest mdła i oglądając panią szpieg odnosi się wrażenie, że została stworzona jedynie po to, by dać w filmie niewielki feministyczny akcent. Szkoda, że tak ważną postać (w końcu zajmuje miejsce samego Jamesa Bonda!) potraktowano tak po macoszemu. I tutaj można zadać pytanie, czy to dlatego, że była kobietą?
Kolejną postacią, której potencjału nie wykorzystano, okazał się główny antybohater. I chociaż Rami Malek jest genialnym aktorem, tak tutaj zupełnie nie pasował do roli złoczyńcy, która pragnie zniszczyć świat. Wyglądał groteskowo i mało strasznie.
Nie czas umierać jest filmem trudnym do ocenienia, a jego odbiór zależy od tego, dlaczego śledziliśmy losy agenta. Czy była to sympatia dla samej postaci, czy raczej kierowała nami chęć obejrzenia dobrej strzelanki i wymyślnym gadżetów w rękach przystojnego Brytyjczyka.
Trzeba wiedzieć kiedy…
…. ze sceny zejść niepokonanym. I to moim zdaniem Danielowi Craigowi wyszło całkiem dobrze. Nie czas umierać nie jest filmem idealnym, ale uważam, że warto poświęcić te kilka godzin (prawie trzy!), by pożegnać kolejnego Jamesa Bonda tak jak na to zasługuje — z refleksją i przemyśleniami.
Jeśli nie udało wam się obejrzeć craigowskiego zamknięcia serii w kinie, to nic straconego! Możecie nadrobić to w domu dzięki Galapagos. Niestety samo wydanie DVD jest bardzo skromne, bo oprócz wyboru języka (ścieżka dźwiękowa i napisy) oraz dodatkowej szansy na ponowne obejrzenia scen z filmu nie ma nic nowego. A szkoda, bo chętnie obejrzałabym jakieś „smaczki” z planu zdjęciowego.
Za materiał do recenzji dziękujemy
Reżyseria: Cary Joji Fukunaga
Rok światowej premiery: 2021
Czas trwania: 2 godziny 43 minut
Więcej informacji TUTAJ