W życiu każdego człowieka przychodzi taka chwila – zazwyczaj w weekendowy wieczór – kiedy nie może już dłużej powstrzymywać żądzy. Przemożna ochota obezwładnia ciało, umysł kieruje drżącą rękę w stronę pilota, a wśród rozbieganych myśli króluje ciągle to samo pytanie: „Jaki film dzisiaj obejrzeć?”. Zazwyczaj, choć nie zawsze, wybór pada na coś nieskomplikowanego. W zależności od gustów widowni rozpoczyna się seans czegoś prostego, lecz nie głupiego: na przykład zakończonej happy endem komedii romantycznej. Natomiast na fanów kina akcji czeka całkowicie nowy tytuł, obok którego nie mogą przejść obojętnie nawet w środku tygodnia.
Whisky z colą
Michael Bay to osoba, której fanom kina akcji nie trzeba przedstawiać. Jego reżyserski dorobek ma osobną półkę na regale z popkulturą, a on sam doznał zaszczytu otrzymania własnego internetowego mema. Kiedy opowiadając znajomemu o niedawno obejrzanym filmie, stwierdzimy, że „jest w stylu Michaela Baya”, wszystko staje się jasne. Zdanie to wyraża więcej niż tysiąc słów: mnóstwo wybuchów, szybka akcja, masa efektów specjalnych oraz kaskaderów, tysiące łusek po nabojach, szybkie samochody i piękne kobiety. Ach, nie zapominajmy także o często zbędnych, lecz jakże efektownych ujęciach w zwolnionym tempie. Kino akcji w najczystszej formie: radość dla oka, odpoczynek dla umysłu. Skoro mamy już reżysera naszego przyszłego hitu (i, nawiasem mówiąc, koproducenta), pora rozejrzeć się za znaną twarzą na plakaty. Aktorem energicznym, zabawnym, rozpoznawalnym dzięki poprzednim rolom oraz jasno kojarzonym z konkretnym typem filmów. W tym momencie, cały na biało, na scenę wchodzi Ryan Reynolds: wiecznie roześmiany czterdziestolatek, który nie chce dorosnąć, głos i twarz najbardziej zwariowanego superbohatera w historii – Deadpoola. W ten oto sposób Netflix wykorzystał stary sprawdzony przepis na filmowy drink. Bardzo prosty w przygotowaniu: wystarczą dwie składowe, dobrze znane szerokiej publiczności. A kiedy pozwoli im się dobrze wymieszać… wystarczy usiąść i podziwiać. Tylko w bezpiecznej odległości.
Było, i co z tego?
A gdybym wam powiedział, że wiem, co się dzieje po śmierci? Stajesz się duchem uwięzionym w krainie cieni. W świecie szeptów, widocznym tylko dla duchów. Powyższy monolog oraz ujęcia złomowiska samolotów rozpoczynają seans 6 Underground. Będąc szczerym, po tych trzech zdaniach wcisnąłem przycisk pauzy i sprawdziłem, czy włączyłem dobry tytuł. Najbliższe godziny zaczęły zapowiadać się na horror bądź też dramat psychologiczny, nie na pełne rozrywki kino akcji. Ale spokojnie, wszystko w porządku: to tylko rozważania multimiliardera, który upozorował swoją śmierć, by móc własnoręcznie naprawiać zło tego świata. Pomagać ludziom ignorowanym przez rządy, zabijając krwawych dyktatorów i tyranów. Oczywiście nie robi tego sam. Jak łatwo można wywnioskować po tytule, do grupy należy jeszcze pięć osób, każda władająca innymi umiejętnościami. A o tym wszystkim dowiedziałem się po dwudziestu minutach filmu, tuż po zakończeniu początkowej sekwencji pościgu. Zabiegiem dość typowym jest rozpoczęcie historii z wysokiego C, by wcisnąć widza w fotel i zatrzymać w nim aż do napisów końcowych. Ale to, co robi Michael Bay przez ponad kwadrans… jeśli bogowie filmu istnieją, musieli w tym maczać swe nadnaturalne palce. Nie można inaczej wytłumaczyć tych cudownie nasyconych kolorów, dynamicznych przejść, ujęć obejmujących zarówno pierwszoplanowe wydarzenia, jak i zabytki Florencji znajdujące się w tle… Wszystko na swoim miejscu. Zniszczone samochody, eksplozje, roztrzaskane w drobny mak muzeum, ogromna prędkość ucieczki nadająca tempo całej akcji, tryskająca krew, a całość przyprawiono ponadto nienachlaną szczyptą czarnego humoru, który dawkuje widzowi Ryan Reynolds. Naprawdę brakuje mi słów, by opisać moje odczucia. Faktem jest natomiast, że gdy sekwencja pogoni dobiegła końca włączyłem ją od początku. Ekstaza trwała, jednak została zakłócona przez iskierkę strachu: w jaki sposób można utrzymać taką jakość i tempo przez cały film? Cóż… niestety to niemożliwe.
Rollercoaster
Podniecenie opada, kurz po wybuchach osiada, następuje chwila wytchnienia na wątki fabularne. Bardzo krótka chwila. Chwileczka wręcz. Właściwie to historia zamyka się w zdaniu: „Wszyscy sądzą, że umarliśmy, więc teraz możemy bezkarnie zabijać największych złoczyńców planety”. Dlaczego akurat ta szóstka? Bez konkretnego powodu. Tak wyszło. Scenarzyści próbują na szybko tworzyć back story bohaterów, ale w żadnym wypadku nie są one zbyt wiarygodne. Zwłaszcza że musiało starczyć czasu na product placement napojów energetycznych. Powiedzieć, że ta opowieść ma pełno dziur logicznych, to spore niedopowiedzenie. Im dłużej myśli się nad przeszłością postaci, ich zachowaniem w danych sytuacjach czy też po prostu nad łańcuchem przyczynowo-skutkowym, tym jaśniej rzuca się o czy straszliwa prawda: 6 Underground nie posiada fabuły. Ale czy jej potrzebuje? Po pięciu minutach rozmyślań nad utraconą rodziną oraz przeszłością superbohaterów z pistoletami czeka kolejne starcie, pełne ognia, pocisków, głośnej muzyki oraz całkiem zabawnych nawiązań do popkultury. Sinusoida ta trwa przez dziewięćdziesiąt minut, przeplatając radość, smutek i morderstwa, aż w końcu dochodzimy do trwającego blisko pół godziny grande finale, ostatecznego starcia dobra ze złem. Swym rozmachem oraz efektywnością przewyższa ono nawet początkowe sceny pościgu – nie mam pojęcia, jak to jest możliwe. Wiem natomiast jedno: ten film należy obejrzeć. Cieszyć się każdą jego minutą, nie rozmyślając w tym czasie nad niczym innym. Po prostu chłonąć akcję, prędkość i eksplozje. To, co tygryski pragnące adrenaliny lubią najbardziej.
Tytuł oryginalny: 6 Underground
Reżyseria: Michael Bay
Rok: 2019
Czas: 2 godziny 9 minut