Urocze miasteczko, przytulne domy, równo skoszone trawniki, śliczne biegające po dworze dzieci i kochająca, gotująca obiad żona. Istny amerykański sen, prawda? Idealny, bez żadnej skazy. Jednak… co się stanie, gdy ktoś zburzy tę sielankę? Czy uśmiechnięte twarze mieszkańców wykrzywią się w pełnych nienawiści grymasach?
Ameryka lat pięćdziesiątych!
Odnoszę wrażenie, że produkcje, które przez lata leżały w szufladach zwykle powinny w nich już zostać. W końcu coś musiało być powodem tego, że nikt nie podjął się realizacji takiego projektu w czasach, gdy powstał. Nieważne również, dlaczego tak się stało: czy przez brak funduszy, czy zbytnią kontrowersyjność – po latach już się zestarzał i niewiele jest w stanie to zmienić. Nie będę ukrywać zatem, że taki los powinien stać się udziałem Suburbiconu, do którego scenariusz napisany został w latach 80., by – po szeregu poprawek – jego realizacją zajęli się George Clooney (reżyser i współscenarzysta), Joel i Ethan Coenowie, oraz Grant Heslov (scenarzyści) w drugiej dekadzie XXI wieku. W efekcie na kinowych ekranach zagościła produkcja mierna i niespójna, będąca podręcznikowym przykładem na to, że jeśli zabieramy się za coś, to warto to zrobić z głową, a nie byle jak i po łebkach. Film nie sprzeda się sam, a scenariusze to nie wino, by z wiekiem robiły się coraz lepsze.
Akcja Suburbiconu osadzona jest w małym, amerykańskim miasteczku, w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Tytułowa miejscowość na pierwszy rzut oka prezentuje się jak spełnienie podmiejskich marzeń. Jednakże do sąsiedzkiej idylli wiele mu brakuje. Impulsem, który obnaża prawdziwe oblicza mieszkańców, jest wprowadzenie się do jednego z domostw czarnoskórego małżeństwa z dzieckiem. Wywołuje to oburzenie, a droga od nieprzyjemnych komentarzy po akty rasizmu oraz agresji jest niezwykle krótka. Jeśli jednak liczycie, że film dotyka ważnych problemów społecznych, piętnuje brak tolerancji, to… nie jest to tego typu produkcja. Wątek czarnoskórej rodziny został przez twórców potraktowany po macoszemu i równie dobrze mógłby zostać całkowicie pominięty. Główną osią fabuły są bowiem wydarzenia rozgrywające się w na pozór idealnej (ona śliczna, on pracujący, uroczy syn, wszyscy biali, właściciele ładnego domku o równo skoszonym trawniku) rodzinie Lodgeów.
Tu zabrakło nici!
Niekiedy zarzucam produkcjom, że ich fabuła jest „grubymi nićmi szyta”. Zwykle mam przez to na myśli, że wątki połączone są wyłącznie pozornie, a logika całej akcji nie stanowi jej mocnej strony. W takich sytuacjach odnoszę wrażenie, że autor potrzebował określonych reakcji, zachowań i efektów działań, więc sam poprowadził całą historię akuratę w tę stronę zamiast pozwolić jej rozwinąć się samodzielnie. Zupełnie inaczej jest z Suburbiconem – w jego przypadku dwa wątki egzystują obok siebie praktycznie bez żadnego sensownego powiązania, nie wpływając na siebie nawzajem. Mam tutaj na myśli wydarzenia wynikające z wprowadzenia się na przedmieścia czarnoskórych mieszkańców, jak i to, co stało się udziałem rodziny Lodgeów.
Mogłabym jeszcze tę niespójność przełknąć, uznać za element konwencji i zamierzone działanie twórców, gdyby nie fakt, że film ma jeszcze jedną, zupełnie inną wadę. Mianowicie, gdy już oswoimy się z tym, że zwiastun zwiódł nas na manowce, okazuje się, że Suburbicon jest bardzo przewidywalny – dość szybko przekonamy się, że niemal wszystkie przeczucia dotyczące dalszego rozwoju fabuły prędzej czy później się spełnią. W efekcie akcja nie ma szans nas zaskoczyć, a cały seans staje się nużący i nudny. Niestety, Suburbicon okazuje się być po prostu produkcją średnio udaną. Głównie boli jednak zmarnowany potencjał – przecież połączenie kryminalnej zagadki oraz absurdu mogło dać cudowny efekt!
Są chwile, gdy jest dobrze!
To jednak nie tak, że Suburbicon nie ma swoich dobrych momentów. Można w nim zobaczyć niezwykle udane sceny, a nawet usłyszeć fenomenalną ścieżkę dźwiękową (stworzoną przez Aleksandre’a Desplata, twórcę soundtracków do, między innymi Kształtu wody, Wyspy psów czy Valeriana i Miasta Tysiąca Planet). Podczas seansu odnosi się jednak wrażenie, że poszczególne elementy nie składają się w spójną całość, i to pomimo tego, że niektóre części składowe produkcji (dźwięk, montaż czy kostiumy) zostały zrealizowane na bardzo wysokim poziomie. Niestety, praca odpowiedzialnych za nią ludzi nie uratowała filmu przed byciem miernym.
Również aktorsko film okazuje się mocno przeciętny. Matt Damon nie wspina się na wyżyny własnych umiejętności, spisując się raczej „przyzwoicie” niż „wybitnie”. Julianne Moore w podwójnej roli także nie oszałamia – owszem, podkreśla różnice między granymi przez siebie bliźniaczkami, ostatecznie jednak jej gra aktorska okazuje się mocno przerysowana. Za to na duże brawa zasługuje młody Noah Jupe, wcielający się w Nicky’ego – obiecujący, młody talent, który przy odrobinie szczęścia jeszcze się rozwinie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że spora część niedociągnięć i niespójności jest wynikiem tego, że scenariusz leżakował w szufladzie latami, w żadnej mierze nie tłumaczy to jednak niechlujności, z którą wprowadzono do niego poprawki: dwa główne wątki funkcjonują rozdzielnie, a fabuła jest przewidywalna. Suburbicon nie jest produkcją, do której wrócę w najbliższym czasie (o ile w ogóle).
Film obejrzeliśmy dzięki uprzejmości
Tytuł oryginalny: Suburbicon
Reżyseria:George Clooney
Rok powstania: 2017
Czas trwania: 1 godzina 45 minut