Guillermo del Toro to mistrz i artysta. Ma wyraźny i przepiękny styl, kreatywnie i umyślnie korzysta z palety kolorów i tak dobiera je do scen, by podkreślały i dodawały im głębi i emocji. Nawet w dość prostym filmie udało mu się stworzyć ciekawą atmosferę i zrealizować pomysł, o którym marzył od dawna – Pacific Rim był, i nadal jest, jego dzieckiem i spełnieniem młodzieńczych fantazji. Włożył w ten projekt całe serce i mnóstwo pracy, a to przełożyło się na entuzjastyczną reakcję publiczności. Szczególnie w Chinach, ale o tym za chwilę.
Dlatego przejęłam się informacją, że del Toro nie pozostał na reżyserskim stołku sequela, a oddał go Stevenowi S. DeKnightowi. Rebelia to jego pierwszy film pełnometrażowy. Niestety po seansie donoszę: wyszło bardzo meh. Jest kilka fajnych scen i podobają mi się niektóre decyzje związane z fabułą, nie mogę też narzekać na obsadę, ale produkcję obciążają słabe wykonanie, słaby scenariusz i ogólna miałkość. Zabrakło prawie wszystkiego, co zachwyciło i zaskoczyło mnie w pierwowzorze.
Zabawa figurkami
Pacific Rim: Rebelia popełnia sporo błędów podobnych produkcji: nieszczęsnej serii Transformers, ale także najnowszej Godzilli. Może nie tyle błędów, co po prostu czerpie inspiracje nie z tych elementów, co trzeba. Godzilla – ten pierwszy kaijū – byłaby o wiele lepszym filmem, gdyby znalazło się w nim… więcej potworów, a mniej interakcji między nudnymi postaciami ludzkimi. A Transformersi – cóż. Tu problemów jest wiele i nie zagłębię się w tę beczkę nieszczęścia, ale oprócz tragicznej reżyserii, mój największy problem z obrazem to fakt, że te roboty nie wydają się nic ważyć. Skaczą sobie po budynkach, rozwalają wszystko dookoła, ale to nie ma najmniejszego znaczenia.
Pierwszy Pacific Rim opowiadał o walkach robotów z potworami. Było ich wiele i były epickie (ech, scena ze statkiem w roli kija baseballowego jest cudna!) – widzowie CZULI ciężar i rozmiar tych stworzeń. Akcja Rebelii toczy się dziesięć lat po wydarzeniach pierwowzoru, świat pozbierał się po wojnie, do programu Jaeger wprowadzono też sporo technologicznych innowacji, w tym projekt zdalnie sterowanych dronów – i to ma sens. Wszystkie roboty są bardziej lśniące, szybsze i lżejsze. Ale to nadal OGROMNE maszyny. Więc ich kroki, ich skoki i ich ruchy powinno się czuć w kościach. Tu czułam, jakbym patrzyła na potyczki plastikowych figurek.
Ni hao. Wo ai ni!
Chiny pokochały Pacific Rim. Rebelia nie powstałaby, gdyby nie pokaźne finansowe wsparcie chińskich inwestorów. Można się tego łatwo domyślić podczas seansu – spora część akcji dzieje się w Szanghaju, a obsada także zawiera wiele chińskich nazwisk. Nie jestem jednak pewna, czy po tak chłodnym przyjęciu zasponsorują część trzecią.
A skoro o obsadzie mowa. John Boyega daje z siebie wszystko – o ile scenariusz pozwala mu coś przegryźć. Jego postać robi, co musi w danych okolicznościach i nie jest to nawet wepchane na siłę. Scott Eastwood (który, jak wspomniał jeden z amerykańskich krytyków, coraz bardziej przypomina klona Clinta) gra okej. Nie ma jakiejś wyrazistej osobowości, ale prawdę mówiąc praktycznie żadna z postaci nie została nadmiernie scharakteryzowana, a ich działania są bardziej reakcjami na sytuacje niż decyzjami. Młodzi kadeci zlali mi się w jedną papkę.
Stara kadra nie powróciła w całości. Charlie Hunnam zrezygnował zupełnie, Rinko Kikuchi pojawia się, ale zaraz znika (i nie jest badassem. Buuuu!). Dwaj naukowcy, Charlie Day i Burn Gorman, dostali za to kilka ciekawych scen, a ich relacja została wywrócona do góry nogami, co przynajmniej w tym przypadku wyszło filmowi na dobre. Do tego ich decyzje z poprzedniej części mają konsekwencje w tej, co jest miłym zaskoczeniem.
Diagnoza: sequeloza?
Rebelia miała potencjał. Nawet spory potencjał. Wspomniałam już o obsadzie, która ogólnie daje radę. Niektóre ujęcia i szerokie kadry zapierają dech. Design mechów i kaijū dostaje ode mnie piątkę z plusem. Najbardziej spodobał mi się też twist w scenariuszu (on miał potencjał! Zmierzał w dobrym kierunku! – zawołała w pustkę. Pustka nie odpowiedziała). Cytując Quicksilvera z MCU: „I did not see that coming”. Może moja ocena jest surowsza niż innych, bo naprawdę kocham PR i żałuję, że nie dostałam dwójki, która szanuje i opiera się mocniej na jedynce.
Pod koniec filmu uderzyło mnie, że ścieżka dźwiękowa zupełnie nie istnieje, lub brzmi tak nijako, że wpada lewym uchem, a wypada prawym. Jedynie główny motyw Ramina Djawadiego z oryginału nadal sprawia, że przechodzą mnie ciarki, jest strasznie energetyczny i epicki (przebiegłam do niego dziesiątki kilometrów).
Czy Pacific Rim potrzebował tego sequelu? Czy potrzebował sequelu w ogóle? Nie. Ale tak samo myślałam o Blade Runnerze, a potem Blade Runner 2049 rozwalił mój wszechświat i stał się ulubionym filmem zeszłego roku. Z lepszym reżyserem, bardziej dopracowanym scenariuszem i może dłuższym czasem trwania (jest o dwadzieścia minut krótszy niż oryginał) na pewno miał szansę powtórzyć sukces poprzednika. Przecież nie wymagaliśmy wiele.
Czy polecam? Nie jest źle, ale nie jest też dobrze. Jeśli chcecie zobaczyć akcję, roboty, potwory i nawalanki – to jasne! Ogromny, kinowy ekran to jedyne miejsce, gdzie można tego doświadczyć w pełnej skali. A ja idę zrobić sobie powtórkę z filmu del Toro.
Tytuł oryginalny: Pacific Rim: Uprising
Reżyseria: Steven. S. DeKnight
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 1 godzina, 50 minut