Komedie, a zwłaszcza te francuskie, zawsze mnie zaskakiwały. A to oryginalnym pomysłem na fabułę, kiedy indziej specyficznym humorem, który będzie śmieszył jedynie niektórych, czasem również tym, że życie bohaterów może się aż tak bardzo skomplikować. Właśnie te wymienione powyżej rzeczy zawsze przyciągają mnie do francuskich produkcji. Obecnie jestem w stanie obejrzeć jakąkolwiek z nich w ciemno, bo na prawie sto procent wiem, że przypadnie mi ona do gustu.
Po Pół na pół sięgnęłam z czystej ciekawości – co twórcy postanowili zgotować głównym bohaterom, a w szczególności temu płci męskiej, i jak on sobie z tym poradzi? Miałam nadzieję, że będzie zabawnie, a czas spędzony na oglądaniu minie niczym z bicza strzelił. No, cóż. Pewne rzeczy lepiej przemilczeć.
Zapędzony w kozi róg
Jean wiedzie spokojne, szczęśliwe i bardzo wygodne życie. W domu zawsze czeka na niego ciepły posiłek, przygotowany przez jego ukochaną żonę – Sandrine, zaś dwójka latorośli, Jeanne i Antoine, nigdy nie daje o sobie zapomnieć. Lecz to tylko pozory. Mężczyzna bowiem, od prawie roku, romansuje z niejaką Virgine (chyba nikt nie chce wiedzieć z czym kojarzy mi się to imię) – piękną blondynką pracującą w księgarni. Któregoś dnia wszystko wychodzi na jaw, zaś Sandrine reaguje dość specyficzne – postanawia dać mężowi nauczkę. W tym celu spotyka się z jego kochanką i proponuje jej pewien układ. Będą dzielić się mężczyzną pół na pół – dwa tygodnie ma mieszkał u jednej, zaś kolejne dwa u drugiej kobiety. Jean zostaje tak naprawdę postawiony przed faktem dokonanym. Od tego momentu jego życie już nigdy nie będzie takie samo.
Śmiać się czy płakać?
Produkcja zapowiadała się na naprawdę dobrą komedię. Miało być zabawnie, intrygująco i w ogóle super. A wyszło jak zwykle. Sceny, w których widz faktycznie może się uśmiać do łez, pojawiło się dosłownie kilka. Cała reszta to zwyczajna, utrzymana w stonowanym klimacie, historia faceta, wykorzystywanego przez dwie kobiety. A dodatkowo prześcigają się w pomysłach na to, jak sprawić, by u jednej z nich mieszkał coraz dłużej. Jean cierpi przez to katusze, ale jest potulny jak baranek i robi wszystko, co mu każą. Nie ma w nim takiej specyficznej ikry, która sprawiłaby, że odważyłby się w końcu powiedzieć stanowcze: „Nie!”. Byłam dla niego pełna podziwu, że znosił te wszystkie męczarnie bez mrugnięcia okiem. A jednocześnie czułam po prostu litość i nawet lekkie zdumienie, że nie sprzeciwił się, nie powiedział, że ma dość traktowania jak rzecz przerzucaną z jednego mieszkania do drugiego.
Uroczym zaś okazał się synek, który codziennie dopytywał swojego ojca, czy będzie TO robił z kochanką (żeby zrozumieć fenomen tych scen, trzeba obejrzeć ten film!). Pomysł na fabułę był fajny i dość oryginalny, jednak z wykonaniem coś poszło nie tak. Nie zrozumcie mnie źle, bo nie mam na myśli tego, że film jest okropny czy odpychający. Ale świetny także nie. Sporo mu brakuje do niektórych francuskich komedii (na przykład Za jakie grzechy, dobry Boże?), w których, jeśli nie każda, to chociaż prawie każda, scena obfitowała w zabawne gagi, dialogi, czy mądrości – po ich usłyszeniu jedyną właściwą reakcją był wybuch śmiechu. W Pół na pół tego nie uświadczycie, lojalnie uprzedzam.
Ona i on… I ona?
Najlepiej swoją rolę odegrała urocza i z iskrą w oku, którą było widać w dosłownie w każdym kadrze, Valerie Bonneton. Wcieliła się ona w postać Sandrine – żony Jeana. Idealnie odegrała najpierw złość na męża, emocje aż z niej biły, zaś już po chwili na jej obliczu widz mógł ujrzeć coś na kształt przebiegłego uśmiechu i, oczami wyobraźni, nad jej głową zobaczył zapalającą się żarówkę. Wpadła bowiem na genialny pomysł – po co ma się denerwować zdradą, jeśli może z niej czerpać same korzyści i to pełnymi garściami?
Z drugiej strony zdumiewające jest to, że przez prawie rok żona, która ponoć tak bardzo kochała swego towarzysza życia, nie zauważyła, że ten nie pozostaje jej wierny. Sposób wybrnięcia z tej trudnej i nieprzyjemnej sytuacji mógł wpaść do głowy Sandrine za sprawą zachowania rodziców. Jej matka sama szczerze twierdziła, że ma sporo za uszami, lecz najbardziej dziwne, ale i na swój specyficzny sposób rozbrajające, było to, co powiedziała o własnym małżonku – że nie ważne jest to, iż co rusz idzie do łóżka z kimś innym, ważne, że zawsze wraca do domu na noc, że się w nim kąpie, a potem grzecznie z nią śpi.
Jeśli już przy bohaterach jesteśmy to Didier Bourdon zupełnie nie sprawdził się w swojej roli. Jego mimika była ograniczona do góra dwóch postaci (smutny i trochę weselszy). Lecz to, co najbardziej w nim przeszkadzało, to fakt, że nic nie robił ze swoją życiową sytuacją. Kobiety za niego zadecydowały, że będą się nim dzielić, a ten jedynie mruknął potwierdzająco. Później ewidentnie go wykorzystywały, ale po co cokolwiek z tym robić, czyż nie? No pewnie! Powiem więcej – mało faceta nie „zajechały” na śmierć, a ten dalej potulnie wykonywał każdą rzecz, którą mu kazały.
Zakończenie tego wszystkiego raczej łatwo przewidzieć. Było mi za to żal Michela – najlepszego przyjaciela Jeana. Po tylu razach, ile ten drugi zignorował swojego znajomego, chociaż wcześniej się z nim umawiał, ktoś inny sprzedałby mu kopa w cztery litery i więcej się do niego nie odezwał, nawet najmniejszym słowem. Michel jednak dość łatwo wybaczał, po czym za chwilę znów odczuwał zawód.
Miłość, zazdrość, niezrozumienie
Na pierwszy plan w produkcji z pewnością wyłania się miłość. Niektórzy mogą ją określić jako dziwaczną, specyficzną, ale przecież to uczucie ma naprawdę wiele postaci. Sandrine kocha męża, chociaż skrywa to pod powłoką obojętności oraz niechęci do uprawiania seksu. Jean również żywi głębokie uczucie do małżonki lecz od dłuższego czasu nie potrafi jej tego okazać. Zaś Virginie pokochała mężczyznę z całego serca i dlatego też zgadza się na plan Sandrine. Pomysł, który odmieni całą trójkę. Jean zacznie kupować żonie bukiety kwiatów i prawić jej komplementy, a ich życie intymne przejdzie drugą młodość. Virginie odczuje w pewnym momencie zazdrość, bowiem na początku ten plan wydawał się idealny lecz z czasem coraz częściej zauważała, że zwyczajnie jest tą drugą. Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Sandrine i Jean więcej ze sobą rozmawiali, chociażby o swoich potrzebach; gdyby mężczyźnie w końcu czegoś nie zabrakło i nie zacząłby tego szukać u innej kobiety. Może, ale to tylko gdybanie.
Muzyka?
Niestety, ale w Pół na pół zabrakło odpowiednich dźwięków w tle, ba, było ich zwyczajnie za mało, ale też, kiedy już się pojawiały, niezbyt pasowały do pokazywanych obrazów. Przez to seans „siadał”, a widz zaczynał odczuwać swego rodzaju nudę i zastanawiał się, ile jeszcze minut pozostało do końca. To ewidentny minus tej produkcji.
Stracony czas?
Nie uważam, by spędzenie wieczoru na obejrzeniu powyższego filmu było straconym czasem. Powtarzam, że nie jest to zła produkcja. Miejscami bawi, czasem zadziwia. Wywołuje sporo emocji, chociażby smutek i współczucie, ale tego, czego powinno być tu najwięcej, czyli śmiechu, pojawia się tu ostatecznie najmniej. Dowcipne dialogi? Kilka. Zabawne sceny? Można je policzyć na palcach jednej ręki. Jednak poszczególne obrazy ukazują również dość oryginalne spojrzenie na problem zdrady, aż dochodzi się do wniosku, że po co się nią denerwować i martwić, skoro można zawrzeć idealny układ z kochanką małżonka, na którym zyska zarówno żona, jak i ta druga kobieta. Co do męża, nasuwa się przypuszczenie, że zaistniała sytuacja będzie mu się podobać jedynie na chwilę.
Tytuł oryginalny: Garde alternée
Reżyseria: Alexandra Leclère
Rok powstania: 2017
Czas trwania: 1 godzina 44 minuty
Film obejrzeliśmy dzięki uprzejmości Cineman.