Ekranizacji książek o umierających bądź ciężko chorych nastolatkach mieliśmy już całkiem sporo. Wszystkie mniej lub bardziej ckliwe, wszystkie grające na podobnych emocjach, większość pokazująca identyczne problemy.
W Trzech krokach od siebie stykamy się z historią trochę bardziej świeżą – równie cukierkową, co inne filmy o umierających dzieciakach, ale za to z ważnym przesłaniem, z dobrym aktorstwem, z humorem, z prawdziwą chemią między bohaterami i z chorobą, o której nie mówi się zbyt wiele.
On, ona i choroba
Cierpiąca na mukowiscydozę Stella Grant (Haley Lu Richardson) kolejny raz w swoim życiu trafia do szpitala. Wszyscy ją tu kojarzą – za ścianą ma najlepszego przyjaciela (w tej roli fantastyczny Moises Arias) z pielęgniarkami jest po imieniu, a każdy zakątek placówki zna jak własną kieszeń. Nie zna natomiast jeszcze Willa (Cole Sprouse) – pogodzonego z życiem dzieciaka, który już dawno przestał wierzyć, że leczenie w czymkolwiek mu pomoże. Jak nietrudno się domyślić – spotkanie tych dwojga na zawsze odmieni ich losy i sprawi, że nadmiernie kontrolująca otoczenie dziewczyna nieco się wyluzuje, a olewający wszystko chłopak zacznie doceniać to, co zostało mu dane.
Czy pojawi się między nimi miłość? To raczej oczywiste. Czy czymś nas ta relacja zaskoczy? Odrobinę. Czy będzie wzruszająco? Bardzo!
Historia inna niż wszystkie?
Idąc do kina spodziewałam się standardowego pakietu z etykietą „film o chorych nastolatkach”, czyli że utonę w ckliwości, że zdołuję się płaczliwą atmosferą, że zostanę przyduszona wielkimi podniosłymi opowieściami o bólu istnienia czy szukaniu celu w życiu, które wygłaszać będą śliczne, wygładzone buzie. Fakt, twórcy Trzech kroków od siebie nie uniknęli sięgania po banały – lista rzeczy do zrobienia przed śmiercią – jest, carpe diem – wiadomo, błyskawiczne zakochanie – obecne, motyw wielkiej walki z przeciwnościami losu – oczywiście. Ale mimo wszystko ten przekaz – który wybrzmiewa jeszcze nawet w ostatnim zdaniu filmu – tak głęboko trafia do widza, iż po wyjściu z kina ma on wrażenie, że nie wciskano mu kitu, że rzeczywiście chciano tu coś przekazać, że nie wykorzystano tanich chwytów, by zagrać ludziom na emocjach. I chociaż uroniłam sporo łez, po seansie pozostałam z lekkim uśmiechem wypisanym na twarzy i z pewnym spokojem w sercu. Bo – pomimo wszystkiego – ta historia zostawia nas z pozytywnymi emocjami.
Bardzo doceniam to, że twórcy Trzech kroków od siebie chcą nam opowiedzieć coś więcej niż to, że każdy zasługuje na miłość, że nastolatki kochają się do szaleństwa, że po prostu trzeba „chwytać dzień”, bo naprawdę nie do tego sprowadza się ten film. Warto zwrócić uwagę na sam problem choroby, o której niewiele wiemy czy transplantologii, tak rzadko pokazywanej w kinie, a która ma przecież ogromne znaczenie. Na uwagę zasługuje także to, jak o tych zjawiskach się tutaj mówi – bez tej romantycznej nuty, jaka zdarza się w innych produkcjach. Bo choroba jest tu chorobą – ważnym, ale paskudnym elementem całości, który nie ma w sobie absolutnie nic pięknego.
Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że możemy tym filmem trafić do młodego widza i opowiedzieć mu o tym, co w życiu ważne, wykorzystując do tego bliskie mu symbole – filmiki na YouTubie (główna bohaterka kręci vlogi), zdolnych aktorów młodego pokolenia czy pierwsze zakochanie.
Gdybym była nastolatką, z pewnością zakochałabym się w tym filmie. Zresztą – choć pewnie nie powinnam się do tego przyznawać – mimo trzydziestki na karku miałam ciary na całym ciele, kiedy Cole Sprouse, z milionem emocji wypisanych na twarzy, ze szczerością w oczach, wypowiadał najbardziej emocjonalne kwestie. Tyle prawdy i tyle dramatu było widać w jego grze, że autentycznie odczuwałam to wszystko całą sobą.
Pewien kontrast dla tych uczuć stanowi energia Stelli – postaci bardzo złożonej, interesującej i zupełnie nieprzesłodzonej. Sama odtwórczyni głównej roli, Haley Lu Richardson, to prawdziwa perełka – ma w sobie tyle charyzmy, żaru i pasji, że aż trudno oderwać od niej oczy. Jej bohaterka to energetyczna, pełna świeżości dziewczyna, w której jest trochę naiwności, ale przez to wiele nastolatek odnajdzie w niej cząstkę siebie.
Niejedna będzie także marzyć o tym, by choć raz doświadczyć takiego nawału uczuć, z jakimi mierzyli się Stella i Will. W tych dwoje się wierzy i naprawdę nie sposób nie dostrzec tego, jak doskonale Richardson i Sprouse zgrali się ze sobą na ekranie.
Film, który warto obejrzeć
Nowe, mało opatrzone twarze, przyjemna dla ucha ścieżka dźwiękowa, odrobina humoru – to wszystko sprawia, że dobrze ogląda się ten film, mimo że twórcy nie oszczędzają widza i wprost pokazują, jak wygląda walka z mukowiscydozą. A zapewniam, że to nie jest przyjemny widok.
Dawno żadna opowieść o nastoletniej miłości nie przemówiła do mnie aż tak mocno. Uważam, że warto było wybrać się do kina właśnie dla takich elementów, jak ważny przekaz, mniej popularne motywy, nowe spojrzenie na miłość nastolatków oraz podanie tego w lekkim sosie, z humorem, ale też z odpowiednią dawką dramatu. Zdarzyły się tu oczywiście banały i dość typowe zagrywki, ale ckliwość, pewna schematyczność i uderzanie w najprostsze emocje u widza są wpisane w ten gatunek i można się ich było spodziewać.
Z racji poruszanej tematyki, Trzy kroki od siebie nie uniknęły porównań z Gwiazd naszych wina. I gdybym miała zestawiać te dwa tytuły ze sobą, stwierdziłabym, że właśnie obejrzałam film, który ekranizację powieści Johna Greena przebija na wielu polach – na poziomie chemii między bohaterami, scenariusza, emocji, gry aktorskiej, autentyczności i dramaturgii. W swojej kategorii jest to naprawdę bardzo dobra produkcja i choć nigdy nie będzie uznawana za arcydzieło kina, to szczerze polecałabym ją wszystkim nastolatkom i ich rodzicom, by doświadczyli tych emocji, obok których trudno przejść obojętnie i by przypomnieli sobie, że warto doceniać każdą chwilę, warto odrzucić małostkowość i warto dawać sobie bliskość, bo po prostu – w przeciwieństwie do niektórych – zwyczajnie mamy taką możliwość.
Tytuł oryginalny: Five Feet Apart
Reżyseria: Justin Baldoni
Rok powstania: 2019
Czas trwania: 1 godzina 56 minut