Jak świat komiksów długi i szeroki, pełny przeróżnych, kwadratowych i podłużnych, superbohaterów, tak praktycznie w każdej historii znajdziemy przynajmniej jeden obiekt westchnień protagonisty. Naturalnym zatem jest, że w filmowych i serialowych adaptacjach przygód herosów zawsze jest się miejsce dla ich wybranek serca. Bo kimże byłby Superman bez swojej Lois, Flash bez Iris, Zielona Strzała bez Czarnego Kanarka, Thor bez Jane czy Spider-Man bez Mary Jane?
Niby wszystko ładnie, pięknie, wstęp konkretny, wiadomo, o co chodzi. Ale muszę was, drodzy czytelnicy, ostrzec. Tekst ten będzie jednym wielkim NARZEKANIEM. Wszyscy wrażliwi i uczuleni na typowo polskie marudzenie powinni teraz kliknąć krzyżyk w prawym górnym rogu przeglądarki. Pozostałych natomiast zapraszam w podróż przez moje „hejty” w kierunku kilku szczególnie nielubianych damskich postaci drugoplanowych w superbohaterskich produkcjach.
Ale dlaczego?!
Ciekawa mnie, ilu z was nie znosi pewnych bohaterów. Jestem nawet skłonna pokusić się o stwierdzenie, że w dziewięćdziesięciu procentach znanych wam filmów istnieje przynajmniej jedna postać, której nie darzycie sympatią. W końcu nie wszystkim da się dogodzić, a czasem po prostu dany charakter jest źle napisany. Słabo. Na siłę. W większości to zaniedbanie dotyczące nadania postaci jakichkolwiek rys tyczy się kobiet, a zwłaszcza tych będących kochankami protagonistów.
Od czego to zależy? Nie wiem. Być może owe damy muszą być słabe, głupie i bezbronne, żeby kontrastować z herosem. No i jego celem, oczywiście, staje się także ratowanie swojej ukochanej ze wszelkich opresji, które dziewczyna napotka po drodze. Albo raczej w które sama się wpakuje. Celowo. Bo jej iloraz inteligencji wydaje się być niższy od tego gekona. Co tylko stawia superbohatera w lepszym świetle. On – mądry, silny, dobry; ona – głupia, wymagająca wiecznej uwagi i opieki, jak małe dziecko, bez krzty instynktu samozachowawczego.
Co więcej, wrażenie to pogłębia się najczęściej w filmach i serialach o samozwańczych obrońcach konkretnego terytorium.
Królowa Dramatów
Pierwszy z brzegu przykład – Laurel Lance w Arrow – serialu stacji The CW. Matko, jaka to okropna postać! A przecież Katie Cassidy wcale nie jest złą aktorką. Dotąd ją lubiłam, za chociażby jej kreację w Wyspie Harpera czy Ruby w Nie z tego świata. A tutaj nagle okazuje się, że artystka, którą do tej pory darzyłam jakąś tam formą sympatii, wciela się w jedną z najbardziej znienawidzonych przeze mnie damskich postaci. A wiecie, jak to zazwyczaj jest – nienawidzisz charakteru = nienawidzisz aktora. Staram się być obiektywna, bo jednak wciąż pamiętam te lepsze czasy Cassidy, a więc nie mogę jej skreślać za jedną rolę.
Tak czy inaczej, Laurel Lance jest tak strasznie ZŁA. Nie zła, że wredna i diabeł wcielony. To po prostu fatalnie napisana bohaterka. Co z nią nie tak? Przede wszystkim niedojrzałość emocjonalna. Jak na „inteligentną” (ta, uhm) dorosłą kobietę, zajmującą się prawem, a potem także piastującą dość wysokie stanowisko prokuratora, prezentuje poziom irytującej, bezsensownie zbuntowanej przeciw trywialnym rzeczom nastolatki w okresie dojrzewania. Generalnie sceny z jej udziałem to jeden wielki drama fest, a ona w tym przedstawieniu to największa ze wszystkich drama queen. Wydaje jej się, że jest najlepsza, najmądrzejsza i wszystko wie najlepiej. Nie przyjmuje do wiadomości żadnych rozsądnych argumentów, po prostu robi, co chce, a potem się dziwi, że ma kłopoty, trzeba ją ratować, coś poszło źle i należy to odkręcić. A jak to już się wydarzy, to oczywiście Laurel jawi się jako biedna ofiara – wszyscy są winni, tylko nie ona. Do tego dochodzi wtykanie nosa w nie swoje sprawy, brak zrozumienia, że pewne rzeczy powinny pozostać tajemnicą, oraz usilne, wieczne robienie wszystkiego tylko po to, by pokazać, jaka to (nie)jest przecudowna. Dodatkowo nie można zapomnieć o typowym tekście, pojawiającym się właściwie wszędzie:
MAM DOSYĆ TYCH KŁAMSTW!
Tak, rozumiem, czujesz się oszukana. Oczywiście, to nieprzyjemne, gdy dowiadujesz się o czymś jako ostatnia, albo, mimo że jesteś bliska temu herosowi, przed tobą wyjawił swą tajemnicę jakiejś „nic nieznaczącej” pani informatyk. To naprawdę jasne. Mnie też byłoby przykro, to naturalne. Ale naturalne jest także pojęcie, tym swoim małym rozumkiem, motywu takiego działania. No na boga, trochę empatii, zrozumienia! Masz czelność nazywać się czyjąś przyjaciółką, a nie potrafisz nawet postawić się w sytuacji bliskiej ci osoby? Kpina, a nie przyjaciółka. Takie postępowanie tylko uwydatnia jeden wielki egoizm i egocentryzm, na który cierpi postać. A Laurel ma tego aż nadto. Zapatrzona w siebie ofiara, tylko „ja, ja, ja, moje uczucia, twoje nie, moje zdanie, co mnie obchodzi twoje, ja, ja, ja” – nie cierpię!
W niemalże identyczny sposób twórcy potraktowali także Felicity, choć może nie do końca. Inteligentna, błyskotliwa, pewna siebie i nieco niezdarna hakerka, która kupiła mnie już w pierwszych minutach swojego występu, ustąpiła miejsca ględzącej w podobnym tonie co Czarny Kanarek kobiecie. Coś z jej dawnego charakteru zostało, ale niestety niedużo. Wszystko to za sprawą… oczywiście głównej postaci – Olivera Queena, a kogóż by innego? I uczucia obojga. Czy miłość do superbohatera tak bardzo zmienia kobietę? Z silnej i niezależnej w marudzącą i głoszącą patetyczne monologi głupią egoistkę?
Syndrom superkochanka
I tak, jedna po drugiej, wybranki serca protagonisty zmieniają się w irytujące, stereotypowo mało inteligentne kobiety. Czasem nachodzi mnie taka refleksja, czy one czują się niedowartościowane, na siłę próbują, bez umiejętności, planu, myślenia, wykazać się, czy może to po prostu taka tendencja, że dwoje idealnych bohaterów nie może istnieć, a więc ciężar bycia nieudacznikiem spada na damską połowę? A to tylko jedna opcja, bo przecież większość nie zdaje sobie sprawy z alter ego kochanka, a więc to nie chęć wyróżnienia się na jego tle powoduje takie zachowanie.
Coś jest w tych herosach, że w produkcjach, gdzie grają główne role, ich dziewczyny nie nadają się do niczego. Przykłady można mnożyć: Iris w serialu The Flash („You left me, Barry!” krzyczy, mając żal do narzeczonego, że zamiast zostać u jej boku, postanowił poświęcić się, by uratować świat. Nieważne, że gdyby tego nie zrobił, to raczej długo by ze sobą nie pobyli i na co by jej to było…?) , nieszczęsna Lois w nowym Supermanie, Karen Page w Daredevilu (coś jest w tych dziennikarkach, że realizują swoją misję poprzez nieuzasadnione narażanie się na śmiertelne niebezpieczeństwo, nie myśląc o konsekwencjach swoich czynów. A Karen w dodatku wiecznie się zapowietrza, dramatycznie zakrywa usta i roni łzy, robiąc się cała czerwona), Mary Jane w starym Spider-Manie (przykro mi, Kirsten nie dała rady) czy Jane w Thorze.
Twórcy tak bardzo starają się wcisnąć widzom miłosne wątki pełne wzlotów i upadków, okraszone dramatycznymi wydarzeniami, trudnymi wyborami i superbohaterskimi tragediami, że zapominają, iż ta damska postać to nie tylko lalka stanowiąca tło bądź podwaliny do cliffhangerów i plot twistów, co daje takie, a nie inne efekty. Kobieta ma być ładna i…. na tym się kończy. Reszta scenariusza pisana jest stricte pod zrobienie z niej głupiutkiej, naiwnej ofiary i nierzadko też mającej wieczne pretensje o wszystko; w końcu romanse protagonistów o niezwykłych mocach nigdy nie były, nie mogą być, a więc i nie będą sielanką. Tylko dlaczego stosowany jest akurat taki zabieg, by to ukazać? Stereotypowość aż bije po oczach.
Nie wszystko złe, co na szpilkach
Skłamałabym jednak, gdybym powiedziała, że wszystkie kochanki takie są. Weźmy chociażby Peggy Carter, miłość Kapitana Ameryki. To jedna z niewielu porządnych kobiet w superbohaterskich produkcjach. Wyszkolony żołnierz, ze zmysłem taktycznym, inteligencją i niepotrzebująca, by stale ktoś ratował jej cztery litery. Silna, niezależna, umiejąca zadbać o siebie. I z genialnym poczuciem stylu. Ubolewam zatem, że jej własny serial zakończono, bowiem właśnie w nim postać ta została ukazana w pełnej krasie – okazuje się, że można stworzyć osobę, reprezentującą sobą znacznie więcej (czyli jej jedynym atutem nie jest ładna buźka), która najpierw myśli, potem robi oraz emanuje pewnością siebie i nie daje sobie w kaszę dmuchać.
To samo tyczy się Pepper, miłości Tony’ego Starka, będącej inteligentną kobietą sukcesu, przy okazji silną psychicznie i znoszącą humory Iron Mana – nieważne, kim jest miliarder, nie uda mu się nią rządzić tylko dlatego, że należy do Avengersów. I mimo że nie posiada przeszkolenia czy supermocy, świetnie daje sobie radę bez tego. Żadna z niej dama w opresji.
Dalej mamy seksowną Elektrę z Daredevila – piękną i śmiercionośną i chociaż nie jawi się jako jednoznacznie dobra lub jednoznacznie zła postać i wpada nieco w ramy antybohaterki, to, jak panie powyżej, umie się sobą zająć, obronić się i nie zamierza czekać na ratunek. Ma coś do pokazania, gdyż jest dobrze wyszkoloną, sprytną manipulantką, a więc rozumu jej nie brak.
Orły, sokoły, bażanty
Co mnie jeszcze boli, to fakt, że te moje znienawidzone postacie są dalej na siłę wszędzie upychane. Jakby twórcy za nic mieli zdanie fanów (bo uwierzcie, za mną murem stoi rzesza ludzi tak samo zniechęconych do niektórych bohaterek). Może dlatego, że liczy się tylko właśnie ten drama fest, bo co to za serial lub film o wyjątkowym koleżce, bez tragedii, krzyku , kłamstwa, zdrady i łez? No więc Laurel is back, baby, Karen ględzi teraz jeszcze w Punisherze, Iris już nigdy nie odczepi się od Barry’ego, bo przecież ślub, a co z Mary Jane, to sama nie wiem, może pojawi się nowa i będzie ciekawsza.
Moje narzekanie to nie tylko wynik subiektywizmu, ale także tego, że nie mogę zdzierżyć mdłych i jęczących postaci (tylko Jęcząca Marta z Harry’ego Pottera jest usprawiedliwiona). A powszechnie, stereotypowo i tak po seksistowsku, dobrze wiemy, która płeć wpisuje się w tę charakterystykę. Scenarzyści i reżyserzy starają się tylko pogłębić tę wizję, prześcigając się w tworzeniu coraz to bardziej irytujących indywiduów.
Jaki zatem jest przepis na fatalną damską postać drugoplanową w superbohaterskiej produkcji? Po pierwsze: niech krzyczy, że nie zniesie dalszych kłamstw. Po drugie: niech będzie głupia i nie przyjmuje do wiadomości żadnych logicznych argumentów. Po trzecie: niech nie posiada instynktu samozachowawczego. Po czwarte: niech uważa się za najlepszą. Po piąte: niech twierdzi, że jej zdanie jest najważniejsze i jedyne słuszne. Po szóste: niech będzie zadufaną w sobie egoistką. Po siódme: niech uważa się za pępek świata. Po ósme: niech będzie istną, przewrażliwioną drama queen. Po dziewiąte: niedojrzałość emocjonalna to podstawa! I po dziesiąte: niech będzie wiecznie biedną, pokrzywdzoną ofiarą.
Cóż, drodzy twórcy, chyba czas najwyższy zmienić szablon.