Zapewne większość z was, drodzy fani popkultury, słyszała o filmie Dzień Świstaka. Jeśli go nie widzieliście, to przynajmniej mgliście kojarzycie historię gburowatego dziennikarza, skazanego na powtarzanie tego samego dnia bez końca. Moim zdaniem to najlepsza rola Billa Murraya w jego aktorskiej karierze: po prostu must watch.
Prawdopodobnie dużo mniej osób zna serial anime Steins;Gate, w którym to młody naukowiec amator przypadkiem konstruuje maszynę do podróży w czasie. Rzecz jasna, wynika z tego masa trudnych do rozwiązania problemów, napędzających dalszą fabułę.
A gdyby tak połączyć te dwa motywy…?
Głód
Potrzebuję koreańskich dram jak powietrza. Jeśli przez dłuższy czas żadnej nie obejrzę, zaczynam być strasznie marudny i zrzędliwy, niczym kilkulatek w hipermarkecie. Niestety zeszły miesiąc był dla mnie dość pracowity, miałem więc problem ze znalezieniem wolnej chwili na (jak to zwykle bywa) około dwadzieścia ponad godzinnych odcinków. Z pomocą jednak przyszła wyszukiwarka Netflixa, proponując mi serial własnej współprodukcji. Nie zamierzam kłamać: Raz po raz przyciągnął mnie przede wszystkim czasem trwania: osiem epizodów, po trzydzieści minut każdy. W sam raz na weekend. Fabuła także bardziej zachęciła niż odstraszyła. Cytując opis: „Ten dramat fantastyczny opowiada historię piosenkarza, który gubi się w zawirowaniach czasu, ale i tak rusza na ratunek dziewczynie będącej w wielkim niebezpieczeństwie.”. Przytaczam go tak dokładnie tylko z jednego powodu – jest paskudną manipulacją.
I have a pen
Yoo Tan jest dwudziestokilkulatkiem z bogatą muzyczną przeszłością. Kiedyś, wraz ze swym zespołem, dawał duże koncerty, wspólnie nagrali nawet płytę. Obecnie występują głównie do piwa i kotleta w małych restauracjach. Chłopak nie zamierza jednak temu zaradzić: większość czasu spędza na narzekaniu i dogryzaniu swojej dziewczynie, grającej w bandzie na keyboardzie.
Dawno żadna postać mnie tak nie zirytowała już od pierwszego wejrzenia. No, może główny antagonista w Assassin’s Creed: Odyssey, ale o tym kiedy indziej. Wiem, Bill Murray w Dniu Świstaka też nie był najprzyjemniejszym typem. Ale on potrafi grać: to aktor z krwi i kości. A Kim Myung-soo wcielający się w rolę muzyka… Szkoda gadać. Szczyt jego możliwości to machanie rękami i mina wyrażająca niezrozumienie. Ton głosu, mimika, różnorodność gestów – nic z tego. Oczywiście bardzo dobrze śpiewa (prywatnie jest piosenkarzem), ale to go zbytnio nie ratuje. W pierwszych odcinkach zdecydowanie lepiej wypada jego dziewczyna, choć pojawia się na ekranie zaledwie na parę minut. Na szczęście kolejne epizody poświęcają jej więcej czasu.
I have an apple
Co jest sporym zaskoczeniem, bo początkowo nic nie wskazywało na rozwinięcie wątku Da-in, granej przez Yoon So-hui. Wreszcie na pierwszy plan wysunęła się postać, w której uczucia uwierzyłem. Obchodziła mnie jej przeszłość, problemy i decyzje. Byłem szczerze zainteresowany tą gałęzią historii – aktorka przekonała mnie do siebie także swymi scenicznymi umiejętnościami. Niestety głównym nurtem historii pozostaje niespełniony muzyk, więc wciąż do niego wracamy – w „teraźniejszym” czasie trwania odcinka, ale także w zdecydowanie zbyt licznych retrospekcjach. A tak bardzo chciałby zobaczyć omawianą tu historię z perspektywy Da-in, dobrodusznej dziewczyny, pogodzonej z krzywdzącym ją losem.
Niestety, za sprawą Yoo Tan pętla czasowa zdecydowanie się przedłuża. Nie uważam się za ponad przeciętnie inteligentnego widza, ale na przestrzeni ośmiu odcinków plot twist zaskoczył mnie tylko raz: podczas zakończenia, którego zaprezentowana historia w żaden sposób mi nie wytłumaczyła. Być może wy zrozumiecie z niego coś więcej, trzymam kciuki.
Ugh
Co z tego, że ścieżka dźwiękowa jest całkiem ładna, skoro nie powala zbytnią różnorodnością. Twórczość głównego bohatera to skrzyżowanie Pawła Domagały z Edem Sheeranem. Z całym szacunkiem do obu panów (bardzo lubię ich piosenki), ale nawet romantycznego barda można mieć dość. Zwłaszcza, gdy jego uczucia występują jedynie w tekstach piosenek. Widoki jak to w koreańskich dramach: fotogeniczne miasta, piękne zachody słońca. Brakło za to pieniędzy na efekty specjalne, co w serialu z wątkami paranormalnymi jest nie do wybaczenia. Dziury fabularne także nie pomagają w skupieniu uwagi na ekranie. Przyznaję to ze wstydem, ale pierwszy raz przewijałem odcinki, by pominąć kolejne wspomnienia „jakim to on był kiedyś miłym i kochanym chłopcem”.
Najbardziej w pamięć zapadły mi postacie wręcz trzecioplanowe: pozostali członkowie zespołu, ojciec Yoo Tana czy też kelner w restauracji, który wypowiada tylko jedno zdanie w całym serialu. Wyraźnie widać, że scenarzysta próbował rozwijać ich wątki, ale w konwencji pętli czasowej i resetowania się świata to ewidentnie nie ma sensu. Te nieśmiałe próby to za mało, bym dobrze wspominał całą produkcję.
Na koniec muszę się wytłumaczyć: wątek „skradziony” z serialu Steins;Gate jest kluczowy dla fabuły – omówienie go byłoby więc sporym spoilerem. Napiszę więc tylko jedno: podczas anime płakałem łzami prawdziwego smutku i współczucia. Tutaj głównie ziewałem.