Za taką mediację podziękuję. „Mediatorka” – recenzja książki

-

Nie miałam wcześniej do czynienia z książkami Ewy Zdunek, więc – skoro przytrafiła mi się okazja, by zapoznać się z jej twórczością – postanowiłam z niej skorzystać. Sięgnęłam po Mediatorkę, którą potraktowałam jako wizytówkę, mogącą pomóc mi w podjęciu decyzji, czy mam ochotę kontynuować przygodę powieściami autorki. Z jakimi wrażeniami skończyłam lekturę?
 Zapanujemy nad tym kryzysem!

Marta Kołodziej jest mediatorką. W tekście  na okładce wyjaśniono, że „zawodowo zajmuje się rozwiązywaniem cudzych problemów”. Sam ten opis dał mi do myślenia na temat trzymanej w dłoniach powieści, ponieważ – zgodnie z informacjami znajdującymi się na rządowej stronie poświęconej temu zagadnieniu: „mediacja jest dobrowolną metodą rozwiązywania sporu, w której strony, z pomocą bezstronnego i neutralnego mediatora, samodzielnie dochodzą do porozumienia”. Oba przytoczone zdania, w moim odczuciu, wykluczają się wzajemnie – przecież jeśli ktoś rozwiązuje mój problem, to znaczy, że z całą pewnością nie zrobiłam tego samodzielnie. Niefortunny skrót myślowy osoby tworzącej blurba sprawił, że w tyle mojej głowy zapaliła się lampka ostrzegawcza.

Wróćmy jednak do tego, co zobaczymy na okładce. Z opisu, który tam znajdziemy, śmiało możemy wywnioskować, że nasza bohaterka nieźle radzi sobie ze sporami innych ludzi, w rozwiązywaniu własnych problemów idzie jej jednak o wiele gorzej – właśnie rozwiodła się z mężem, który teraz próbuje odebrać jej dzieci, relacje z matką ma chłodne, by nie powiedzieć lodowate, a ojciec to zajęty swoją pracą wynalazca, właściwie nieangażujący się w życie innych ludzi. Na szczęście Marta ma jeszcze przyjaciół – kominiarza Zbyszka oraz zakompleksioną Betkę (czyli Elżbietę), z którą prowadzi biuro mediatorek – dodatkowo w jej życiu pojawia się nieco nieporadny lekarz Robert. To właśnie na pomoc tej trójki może liczyć nasza bohaterka. To przynajmniej wyczytamy, jeśli spojrzymy na tył książki. Czy to samo znajdziemy na kartach powieści?

Zbyt duże oczekiwania?

Ten nieszczęsny blurb (niby mówiący wiele, a tak naprawdę rzucający ledwie ogólnikami) oraz cukierkowa szata graficzna (żywy, pomarańczowy kolor, serduszka i jakieś fikuśne wywijasy) sprawiły, że po najnowszej powieści Zdunek spodziewałam się czegoś na kształt Nigdy w życiu Grocholi – ciepłej historii o kobiecie układającej sobie życie po trudnym związku i rozstaniu z mężem. Owszem, były partner próbuje odebrać jej dzieci, bohaterka ma jednak wsparcie zgrai przyjaciół, więc wszystko dobrze się kończy, a czytelnik (a właściwie czytelniczka) odkłada książkę z zadowoleniem, bo oto ta niezobowiązująca lektura poprawiła mu samopoczucie, wywołała na twarzy uśmiech i pozwoliła zrelaksować się po ciężkim dniu pracy. Może były to zbyt duże wymagania i nierealne oczekiwania, bo rozminęły się całkowicie z tym, co zafundowała mi Mediatorka.

Martę Kołodziej poznajemy niedługo przed tym, jak zostaje potrącona przez samochód. W efekcie tego zdarzenia trafia do szpitala. Sytuacja ta jest niezwykle ważna dla niemal wszystkich wątków – sprawcą wydaje się być jej były małżonek, który najwidoczniej nie radzi sobie z tym, że żona od niego odeszła, siłą rzeczy zaostrza więc konflikt pomiędzy mediatorką i rzekomym „zamachowcem”. To również świetny pretekst do pierwszego spotkania bohaterki i niezdarnego lekarza oraz eskalacji sporu z matką (która najwidoczniej swojego zięcia kocha bardziej niż córkę). Nie będę owijać w bawełnę i stwierdzę po prostu, że z tego zdarzenia wynikło wiele nie do końca przyjemnych konsekwencji, komplikujących życie Marty w sposób tak abstrakcyjny, że aż trudno w to wszystko uwierzyć, nie mówiąc już o problemach w zorientowaniu się w tym, co wydarzyło się faktycznie, a co… nie do końca.

Do pięciu razy sztuka!

Właśnie tyle razy porzuciłam lekturę Mediatorki, za każdym razem docierając do momentu, którego przebrnięcie było dla mnie drogą przez mękę i wymagało naprawdę sporej dawki samozaparcia (a do tego sięgnięcia po inną książkę, dla odreagowania). Zwykle takiej reakcji nie wywoływały u mnie konkretne wydarzenia, a raczej spiętrzenie się w kolejnych rozdziałach absurdu, nierealności i poczucia humoru, które zdecydowanie do mnie nie trafiało. Już pierwsze kilka stron sugerowało, że może być trudno – figurka Buddy uderzająca w wypięty zadek kominiarza, któremu nie tylko ramię utknęło za kominkiem, ale też pękła gumka w spodniach, zatem świecił miejscem, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę; zaś pierwszym, co widzi bohaterka, odzyskując przytomność po wypadku, są śpiki w nosie pochylającego się nad nią lekarza. Reasumując, żarty były infantylne i często latały nisko i powoli. Również dialogi robią wrażenie drewnianych – zabrakło w nich iskry, polotu i, przede wszystkim, autentyczności, bo ludzie rzadko rozmawiają tak, jak robią to bohaterowie powieści.

Zdecydowanie o wiele łatwiej byłoby przebrnąć przez Mediatorkę, gdyby główną bohaterkę dało się polubić, pomogłoby to też w zaangażowaniu się w jej problemy i przeżywanie jej rozterek. Cóż, niestety Marta mojej sympatii nie zdobyła. Trudno było zapałać chociaż odrobiną cieplejszych uczuć do kogoś, kogo autorka nie potrafiła przedstawić jako osobę mającą inne cechy charakteru niż „bycie ofiarą”. Marta została wykreowana na poszkodowaną przez los i otaczających ją ludzi – byłego męża, niekochającą matkę czy ojca, mającego „swój świat i swoje kredki”, a nawet obcych, którzy zorientowali się, że jest na tyle naiwna, że można ją wykorzystać. Na dodatek nasza mediatorka nie jest niewiniątkiem, do pewnego momentu czułam bowiem, że odtrąca własne dzieci. Również nieporadnego lekarza, który pomógł jej w trudnej sytuacji, puściła kantem, nagle doznając olśnienia, że nic do niego nie czuje i praktycznie każąc mu się wynosić, gdy zachorował i potrzebował wsparcia (a potem się dziwiła, że wyjechał za granicę i nawet się nie pożegnał).

Ten nieszczęsny blurb

Ostatecznie mam zatem wrażenie, że dostałam produkt zupełnie odmienny od tego, co sugerował opis na okładce. O ile relacje rodzinne faktycznie wyglądają tak, jak głosi blurb, o tyle będę się sprzeczać z całą resztą. Owszem, nasza bohaterka może liczyć na pomoc swoich przyjaciół, muszę jednak przyznać, że jest to wsparcie jakościowo dość słabe – Betka, jak na osobę określaną jako najlepszy psycholog, jakiego Marta spotkała w życiu, zupełnie nie poradziła sobie w zauważaniu niepokojących symptomów w zachowaniu swojej wspólniczki. Nieco lepiej poradził sobie Zbyszek, jednak i on nie jest wzorem dobrego obserwatora. Zupełną kpiną jest natomiast insynuowanie, że nieporadny lekarz stał się ważnym elementem w życiu bohaterki lub kimś, z kim ułożyła sobie spokojne życie.

Niewiele w Mediatorce elementów romansu (jeśli pominąć perypetie sercowe Zbyszka oraz Betki), równie mało ciepła i budowania relacji między postaciami. Nie zabrakło jednak wydarzeń wyjętych rodem z kiepskiego akcyjniaka oraz zwrotów fabularnych mających niewiele wspólnego z logiką, a jeszcze mniej z rachunkiem prawdopodobieństwa. Pewnym plusem są jednak sprawy, którymi Marta zajmuje się zawodowo – same w sobie wydają się ciekawe i wciągające, nawet jeśli ich zakończenia nie zawsze są budujące (strony czasem nie dochodzą do porozumienia, a nawet jeśli uda im się wypracować kompromis, to często nie przestrzegają jego postanowień zbyt długo). Nie składają się jednak w spójną całość z życiem prywatnym głównej bohaterki – miałam wrażenie, że czytam dwie różne książki, czasem nawet o dwóch różnych postaciach.

Mediatorka nie jest powieścią, którą polecę z czystym sumieniem – odrobinę jej brakuje do tego, by w moich oczach uchodzić za książkę przyzwoitą. Zbyt dużo tu akcji i pomieszania z poplątaniem, nieszczególnie ambitnego poczucia humoru, dodatkowo niezwykle trudno polubić jej bohaterkę, nie mówiąc już o postaciach drugo- i trzecioplanowych. Mocną stroną jest natomiast przybliżenie pracy mediatora osobom, które wcześniej miały znikomą wiedzę i orientację na temat tego, jak dokładnie ona wygląda i na czym polega. Mimo wszystko zapewne sięgnę po kontynuację tej opowieści i to nie tylko dlatego, że lubię znać zakończenie historii, ale też dlatego, że Mediatorka miała pewien potencjał i liczę na to, że być może w drugim tomie uda się wykrzesać z niego więcej.

Za taką mediację podziękuję. „Mediatorka” – recenzja książki

 

 

Tytuł: Mediatorka

Autor: Ewa Zdunek

Wydawnictwo: W.A.B.

Liczba stron: 400

ISBN: 978-83-280-4525-5

Martyna Halbiniak
Martyna Halbiniak
Lubi twierdzić, że nie wpisuje się w schematy, łamie konwencje i jest jedyna w swoim rodzaju, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę otacza się ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Wyznaje zasadę, że czekolada nie pyta, ona rozumie, a sen jest świetnym substytutem kawy dla ludzi, którzy mają nadmiar wolnego czasu. Kocha książki (chociaż zagina im rogi), kinomaniaczka i serialoholiczka, wciąż znajdująca czas na kolejne inicjatywy.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu