Wybierając się na prequel dylogii Kingsman nie byłem w stu procentach pewien, czego oczekiwać. Z jednej strony pomysł osadzenia akcji w okresie Wielkiej Wojny (albo po prostu I wojny światowej) napawał mnie sceptycyzmem i wątpliwościami czy twórcom uda się zachować ducha oryginałów przy jednoczesnym oddaniu szacunku powadze portretowanych wydarzeń. Z drugiej natomiast, zwiastuny sugerowały przygodę zbliżoną do „współczesnych” części, pełną widowiskowych scen i żartów. Jak, koniec końców, wypada geneza niebezpiecznych krawców?
Niniejszą recenzję przygotowano w formie dyskusji. Zawrzemy w niej przemyślenia zarówno osoby zaznajomionej z franczyzą, jak i widza, który z Kingsmanami nie miał wcześniej do czynienia. Zanim jednak przejdziemy do rozważań nad plusami i minusami Pierwszej misji, opowiemy co nieco o fabule filmu.
Oksfordy, nie brogsy
Akcja filmu rozpoczyna się w 1902 roku, kiedy to książę Orlando Oxford traci ukochaną małżonkę. Targany żalem, obiecuje sobie i umierającej żonie, że nigdy nie pozwoli synowi doświadczyć piekła wojny. Historia nie jest jednak łaskawa i już dwanaście lat później dochodzi do skutecznego zamachu na życie arcyksięcia Ferdynanda w Austrii, który – jak wiemy ze szkoły – prowadzi do wybuchu I wojny światowej. Ambitny i postępowy Conrad Oxford, stając u progu dorosłości, chce działać, zaciągnąć się do wojska i pomóc w obronie kraju, jednak jego ojciec nie wyraża na to zgody. Niebawem pojawi się okazja, by bohater mógł „coś” zrobić, bez narażania swojego życia na linii frontu.
Równolegle widzowi przedstawia się grupę antagonistów – szpiegów, wpływowych ludzi u boku potężnych władców – której przywódcy bardzo zależy na rozpętaniu jak największego chaosu.
Bartek Szary: Pierwsza misja to pewnego rodzaju laurka do wiernych fanów całej serii, pełna nawiązań i wyjaśnień kultowych już zwrotów, które dość często pojawiały się w oryginałach. „Oksfordy, nie brogsy” stanowi tu aluzję do nazwiska protagonisty, słowo „brogues” brzmi bardzo podobnie do angielskiego „rogues”, oznaczającego łotrów. I takim właśnie wyrażeniem, „Oxfords, not rogues”, posługuje się bohater, próbując przekonać swojego syna do bardziej „pacyfistycznego” stylu bycia. Charakterystyczne „Manners maketh man”, wypowiadane przez Colina Firtha na moment przed ikoniczną walką w pubie, również pojawia się w tym filmie, choć pada z ust głównego antagonisty. A pamiętny nóż wysuwany z czubka buta i tutaj ma swoją genezę, choć w trochę innym kontekście. To, moim zdaniem, najważniejsze „puszczanie oka” do fanów, jakie udało mi się wyłapać, ale myślę, że po kilku dodatkowych seansach znalazłbym ich dużo więcej.
Maniery czynią człowieka
Klaudia Ciurka: U osoby takiej jak ja, która filmów z lat 2014 i 2017 nie widziała, powyższe nawiązania nie wywołują żadnych sentymentów, jednak nie sprawiają one wrażenia wrzuconych na siłę. Frazesy rzucane przez bohaterów pojawiają się w odpowiednich momentach, a wspomniane ostrze wystające z czubka buta wydało mi się tak naturalne, że nawet do głowy mi nie przyszło, iż może stanowić odniesienie do jakiejś konkretnej sceny. W kontraście do tych naturalnie przemyconych smaczków postawiłabym jednak kreację postaci Rasputina. Nie jestem pewna, co twórcy chcieli osiągnąć: zrobić z niego swoisty „comic relief” produkcji, żeby nie było zbyt poważnie, podkreślić (aż do przesady) ekscentryczność historycznie udokumentowanego rosyjskiego kaznodziei i egzorcysty, czy dodać do swojego filmu nutę kontrowersji i „pikanterii”. Oglądając choreografie walk z jego udziałem (i to choreografie w dosłownym znaczeniu tego słowa) nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu zażenowania.
B: Rasputin, jak częściowo wiemy z zapisków, był dziwną, jeśli nie szaloną, personą. Posiadał duże wpływy na dworze cara, wzbudzał strach, a na dodatek, jeśli wierzyć źródłom, przeżył własne otrucie, postrzelenie, a na końcu utopienie (prawie), co zresztą jest oddane w scenach z jego udziałem. Osobiście uważam, że w filmie osadzonym w tych czasach nie mogło go zabraknąć po stronie złoczyńców i świetnie uzupełnia on inne specyficzne postaci, jakie pojawiły w ramach serii. Zresztą, tę choreografię walki wykorzystano jako jeden z głównych punktów sprzedażowych filmu w wielu zwiastunach. Sam Rasputin rzuca wymowne „Pora zatańczyć”, a większość jego ruchów inspirowana jest rosyjskim trepakiem, co jeszcze dolewa oliwy do ognia ekscentryczności tego oponenta.
K: Faktycznie, na tle pozostałych antagonistów Rasputin się wyróżnia, i to nie tylko z powodu famy wokół nazwiska. Poświęcono mu tyle czasu ekranowego, że na innych zabrakło miejsca. Mam wrażenie, że przyćmiewa nawet „głównego złego”.
B: Pod koniec seansu zdaje się, że tajemniczość i złowieszczość budowana wokół przywódcy całej organizacji blednie w porównaniu z kreacją rosyjskiego mnicha, stworzoną przez scenarzystów i Rhysa Ifansa. Podobnie można powiedzieć o kuzynie Eriku Janie Hanussenie, granym przez Daniela Brühla, który ze standardowym dla siebie niemieckim manieryzmem podsuwa Kaiserowi Wilhelmowi sugestie co do dalszych kroków w teatrze wojny. Reszta złoczyńców trochę ginie w obrazie, ale też nie odgrywa przesadnie znaczącej roli w ramach całej fabuły. Wydaje mi się natomiast, że po stronie bohaterów każda z postaci wnosi coś ciekawego do filmu, Orlando, Conrad czy Polly, nieprawdaż?
K: Nie zapominaj o Sholi! Faktycznie, „jasna strona mocy” ma bardzo dobrą reprezentację w tym filmie. Orlando, jako protagonista, głos rozsądku i główny decydent, otrzymuje najwięcej czasu ekranowego, a jego kreacja wypada bardzo prawdopodobnie. Czułam, że naprawdę zależy mu na bezpieczeństwie syna i ochronie go przed okrucieństwami wojny, której doświadczył w swojej młodości, a mimo to rozumie pragnienie potomka, by jakoś przyczynić się do obrony kraju. Jego działania wydają się odpowiednio motywowane przez cały czas trwania filmu. Podobnie mogę ocenić Conrada, który z uporem maniaka, stosując najróżniejsze wybiegi, próbuje przekonać ojca do pozwolenia mu na zaciągnięcie się do wojska. Wnosi on do ekipy nutę brawury i rozpędu do działania. Polly i Shola, niania oraz kamerdyner na dworze Oksfordów, są kimś więcej niż „dodaną na siłę reprezentacją mniejszości” w obsadzie. Sympatyczny i wierny lokaj, choć raczej sztampowy, wydaje się spoiwem całej grupy oraz ekspertem od „tradycyjnych” metod walki. Opiekunka z kolei, korzystając z rozwiniętej sieci służących, okazuje się świetnym źródłem informacji dla pozostałych bohaterów. I mimo że zdarza jej się rzucać nieśmiesznymi sucharami, jej obecność w tej historii – szczególnie pod koniec filmu – wydaje się dobrze uzasadniona.
Jakże słodko i zaszczytnie jest umrzeć za Ojczyznę
B: Powyższy cytat pochodzi z jednej z Ód autorstwa Horacego. Jest to też hasło, które dość często padało z ambon w kierunku żołnierzy po zakończeniu szkolenia. Po drugiej stronie barykady stoi natomiast generał Kitchener, grany przez genialnego Charlesa Dance’a, przytaczając słowa Pattona: „Celem wojny nie jest śmierć za ojczyznę, ale sprawienie, aby tamci umierali za swoją”. To dość wyraźnie pokazuje, że pomimo oczekiwanego po Kingsmanach humoru, twórcom udaje się utrzymać ton filmu wojennego. Jest ten przytłaczająco smutny patos i ukazanie piekła wojny z pierwszej ręki, klasyczne dla tego typu produkcji odczytywanie statystyk śmierci żołnierzy. Dodatkowo jedna ze scen w okopach niemalże policzkuje widza, uświadamiając mu, jak przerażający był to konflikt. Oczywiście, kiedy przychodzi co do czego, pojawiają się znane z poprzednich odsłon widowiskowe sceny akcji, w tym rewelacyjny pojedynek na szable z kamerą umieszczoną w okolicach rękojeści. Jest ich jednak zauważalnie mniej i brak w nich przerysowania pokroju wybuchających głów z Secret Service. Nie uznałbym tego za wadę, zwłaszcza że twórcom dość sprawnie udaje się utrzymać balans między „klasycznymi” Kingsmanami a powagą należną tematyce I wojny światowej.
K: Jednocześnie zgadzam się i nie zgadzam z powyższym. W moim odczuciu, Pierwsza misja to produkcja kładąca większy nacisk na aspekt wojenny niż akcyjny. Mimo że sporo miejsca poświęcono sekwencjom walk, a tu i ówdzie pojawiają się dowcipy, wspomniana przez Bartka scena w okopach niesamowicie „dociążyła” całość. Nie tylko mocno wpłynęła ona na bohaterów oraz ciąg dalszy filmu, ale ja sama przez resztę dnia czułam się emocjonalnie rozbita. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mi się to przydarzyło po jakimkolwiek seansie. Miejcie to więc na uwadze, idąc do kina na King’s Man. Przyznaję, że nie spodziewałam się po tej produkcji takiego ładunku emocjonalnego; planowałam dobrze się bawić, a wyszło… jak wyszło.
Wojna, wojna nigdy się nie zmienia
K: Oceniam Pierwszą misję na 6/10. Nie dlatego, że był zły (chociaż ten dziwaczny Rasputin…). Okazał się czymś zupełnie innym, dużo cięższym niż oczekiwałam, wybierając się na „film akcji”. Nie potrafię odmówić produkcji ciekawych charakterów oraz mocnego oddania realiów i okrucieństwa I wojny światowej. Kiedy seans się zakończył, miałam poczucie, że obejrzałam film dobry, ale nie taki, na jaki się pisałam. To sytuacja podobna do wizyty w kawiarni, w której uwielbiacie sernik: przychodzicie, by zakosztować serowego specjału, ale okazuje się, że już się skończył, możecie wziąć ciasto czekoladowe. I mimo że smakuje ono równie dobrze, to nadal nie jest sernik, na który mieliście ochotę.
B: Osobiście wystawiłem temu filmowi ocenę 8/10. Oczywiście, że spoglądam na całość produkcji jako fan serii i wszelkiego rodzaju smaczki czy ogólna stylistyka samych „kingsmanowych” akcji podziałała na mnie tak samo, jak oryginały. Jednakże osadzenie historii w tym okresie i charakter Wielkiej Wojny zostały tutaj naprawdę, ale to naprawdę, bardzo dobrze oddane. Nie tyle wprowadziły powiew świeżości do formuły, co osobom bardziej zapoznanym z tymi czasami dały pożywkę dla przemyśleń co do natury człowieka i samego konfliktu. Do tego świetna obsada i ciekawie napisane, wielowarstwowe postaci wprowadziły wiele perspektyw i podejść do spraw przedstawionych na ekranie. Koniec końców był to naprawdę dobry sernik, choć niespodzianką okazały się zatopione w twarogowej masie kawałki czekolady.
Tytuł oryginalny: The King’s Man
Reżyseria: Matthew Vaughn
Rok premiery: 2021
Czas trwania: 2 godziny 11 minut