Nie będę owijać w bawełnę – uważam, że zamiast czytać tę recenzję powinniście właśnie rezerwować sobie wieczór czy dwa i w wyszukiwarce Netfliksa wpisywać tytuł tego serialu. I w spokoju dać się wciągnąć w prezentowaną nam przez twórców intrygę. Bodyguard okazał się perełką wartą poświęcenia czasu. A pisze to ktoś, komu zwykle szkoda nerwów na oglądanie czegoś innego niż filmy.
Wychodzi na to, że nie jestem mistrzem autoreklamy, skoro nie zachęcam ludzi do zapoznania się z tekstem, który przygotowałam, prawda? Wszystko przez to, że Bodyguard jest produkcją tak dobrą, że każda chwila bez niej to po prostu czas stracony. Potrzebujecie jej w swoim życiu, chociaż możecie o tym jeszcze nie wiedzieć. Pozwólcie zatem, że wyjaśnię, dlaczego obejrzenie jej to niepodważalna konieczność.
Odrzuć uprzedzenia!
Bodyguard to liczący sobie sześć odcinków (po około godzinie, poza ostatnim, nieco dłuższym epizodem) serial BBC, który ostatecznie wylądował na platformie Netflix. Chwała za to, bowiem najnowsza produkcja Joda Mercurio (scenarzysty, mającego na swoim koncie również Critical czy Line of Duty) to rozpoczynający się trzęsieniem ziemi thriller, w którym później napięcie już tylko wzrasta. Od samego początku nie sposób odróżnić przyjaciół od wrogów czy przewidzieć dalszy rozwój fabuły. Z każdym kolejnym odcinkiem sytuacja oraz dynamika relacji między postaciami potrafi zmienić się tak diametralnie, że chwilami trudno za nią nadążyć.
Zanim jednak zacznę rozwodzić się nad wszelkimi plusami Bodyguarda, warto nieco przybliżyć fabułę, prawda? Wspominałam o tym, że serial rozpoczyna się tak, jak sam mistrz Hitchcock zalecił – David Budd (w tej roli Richard Madden) wracając ze wspólnego wyjazdu z dziećmi, udaremnia zamach terrorystyczny. Zamachowiec-samobójca, nota bene kobieta, miała wysadzić pociąg, którym podróżowali. Budd nie jest jednak zwykłym obywatelem z nadmiarem szczęścia, wręcz przeciwnie – to weteran wojny w Afganistanie, aktualnie pracujący jako ochroniarz ambasadorów i innych ważnych osobistości. Na skutek wydarzeń z pierwszych minut serialu zostaje przydzielony do obstawy minister spraw wewnętrznych – Julii Montague (Keeley Hawes).
Problem w tym, że pani polityk postanowiła zwalczać terroryzm bez względu na koszty, to zaś oznacza, że David może będzie musiał oddać życie za osobę pośrednio odpowiedzialną za piekło, które przeszedł na wojnie. Tak się bowiem składa, że główny bohater cierpi na PTSD (zespół stresu pourazowego), a jego małżeństwo wisi na włosku.
Gotowy na śmierć?
To relacje między postaciami zasługują na słowa najwyższego uznania. Są nie tylko dynamiczne, ale też wiarygodne i uzasadnione fabularnie. Tarcia pomiędzy Davidem i Julią, wynikające z odmiennych poglądów, są nieuniknione, zaś napięcie wytwarzane w ich trakcie może pchnąć bohaterów w przeróżne, niezwykle trudne do przewidzenia strony. Poprowadzenie tej znajomości w sposób niewykluczający, że to nowy ochroniarz może stanowić zagrożenie dla życia pani minister również świetnie się sprawdza. Nie przeszkadza również, że już od drugiego odcinka ich wzajemne stosunki stają się jeszcze bardziej pogmatwane (tak, naprawdę się da to zrobić z sensem!).
Nie zabraknie też politycznych przepychanek pomiędzy panią minister, premierem, szefem służb specjalnych oraz policją. Niesamowicie wiarygodnie (chociaż nie ręczę, że realistycznie) pokazane zostały wszystkie zależności pomiędzy kolejnymi instytucjami i ich przełożonymi – próby ugrania na bieżących wydarzeniach ile się da i zagarnięcia jak największego kawałka tortu opisanego „władza i wpływy” dla siebie. Ogląda się to z nieskrywaną przyjemnością, właściwie co odcinek zmieniając zdanie na temat poszczególnych osób i stron, po których się znajdują. Łatka „tego złego” co rusz zmienia właściciela, żeby na końcu przylgnąć do najmniej oczywistej postaci, zaskakując tym samym wszystkich – zarówno innych bohaterów, jak i widza. Zdradzę wam tylko, że pojawiająca się w pierwszym odcinku strzelba, w ostatnim wystrzela (jak to Czechow nakazał).
Kto umrze, kto przeżyje?
Bądźmy jednak szczerzy. Bodyguarda nie oglądałoby się tak dobrze, gdyby nie fakt, że fabuła spina się w naprawdę zgrabną i spójną całość. Mając za sobą dwukrotne obejrzenie serialu, śmiało mogę stwierdzić, iż każdy wątek wynika z przedstawianych wydarzeń, a podejrzenia pojawiające się między różnymi postaciami mają logiczne uzasadnienie. Nic nie wyskakuje nam jak królik z kapelusza, a jedyne wątpliwości wynikają z tego, że coś nam umknęło lub nie przywiązaliśmy do czegoś wagi, uznając to za mało istotne (sama złapałam się na tym podczas pierwszego odcinka, w efekcie zakończenie było dla mnie solidnym zaskoczeniem!).
Wciągnięcie widza w fabułę i tarcia pomiędzy bohaterami nie udałoby się jednak, gdyby nie obsada. Dzięki tej produkcji dotarło do mnie, że Madden naprawdę niewiele w Grze o Tron miał okazję pokazać, a cała moja sympatia do niego była wywołana jego ładną buźką. Owszem, miałam okazję oglądać go później w Kopciuszku i Dniu Bastylii, jednak dopiero Bodyguard pozwolił mu pokazać cały aktorski kunszt. David jest postacią wielowymiarową, dręczoną przez własne demony, z czym Richard poradził sobie pierwszorzędnie – jego bohater ma wiele odcieni, nie jest jednoznacznie dobry lub zły. Świetnie partneruje mu również Keeley Hawes w roli bezwzględnej pani minister, gotowej na wiele, byle zapewnić obywatelom bezpieczeństwo – ma swoje motywy, w które widz bez trudu jest w stanie uwierzyć. Na słowa uznania zasługują również aktorzy drugiego oraz trzeciego planu, ponieważ to dzięki nim Bodyguard nabiera głębi oraz autentyczności.
Summa summarum
Bodyguard bez dwóch zdań plasuje się na szczycie najlepszych seriali i to nie tylko ubiegłego roku, ale i kilku lat wstecz. Składa się na to wiele czynników: od świetnie napisanego scenariusza, przez trzymającą w napięciu fabułę, po fenomenalnie wykreowane postacie i relacje między nimi. No i świetnych aktorów, którzy wzięli na barki niemały ciężar, nie ugięli się jednak pod nim nawet na chwilę. Bodyguard to sześć godzin niesamowitych emocji.