„Wyścig do słońca” Rebecca Roanhorse – fragment książki

0
Dzisiaj pojawiło się kilka książkowych premier. Jedną z nich jest kolejna powieść cyklu „Rick Riordan Przedstawia” – Wyścig do słońca. Poniżej znajdziecie fragment pozycji. 

Popbookownik objął pozycję swoim patronatem.

„Wyścig do słońca” Rebecca Roanhorse – fragment książkiUczennica siódmej klasy, Nizhoni Begay, od niedawna ma zdolność dostrzegania potworów, takich jak mężczyzna w eleganckim garniturze, który siedział na trybunach podczas jej meczu koszykówki. Okazuje się, że to pan Charles, nowy dyrektor rafinerii, w której pracuje jej tato. Mężczyzna jest niepokojąco zainteresowany Nizhoni, jej bratem Makiem, ich pochodzeniem z ludu Nawaho oraz legendą o Bohaterskich Bliźniętach. Dziewczyna wie, że pan Charles jest niebezpieczny, ale ojciec nie chce jej uwierzyć.

Kiedy następnego dnia tato znika, pozostawiając wiadomość: „Uciekajcie!”, rodzeństwo oraz najlepszy przyjaciel Nizhoni, Davery, wyruszają z misją ratunkową. Potrzebują jednak pomocy Świętych Ludzi Diné, którzy udają dziwaczne postacie, a ich wsparcie ma swoją cenę – dzieciaki muszą przejść serię prób, w których sama natura wydaje się zwracać przeciwko nim. Jeśli Nizhoni, Mac i Davery dotrą do Domu Słońca, otrzymają wszystko, co niezbędne, by pokonać potwory uwolnione przez pana Charlesa. Jednak Nizhoni będzie potrzebować czegoś więcej niż broni, by wypełnić swoje bohaterskie przeznaczenie…

Wyścig do słońca

Rebecca Roanhorse

Przekład: Anna Studniarek

Rozdział 1

Widzę potwory

Nazywam się Nizhoni Begay i widzę potwory.

Właśnie w tej chwili patrzę na jednego.

Potworem jest blady mężczyzna o przerzedzonych jasnych włosach, trochę wyłupiastych oczach i niezwykle czerwonych wargach. Jest wysoki i chudy, ubrany w czarny garnitur z krawatem. (Potwory noszą ludzkie skóry częściej, niż pokazują to bajki. Łuski, rogi i szpony są wyłącznie dla początkujących. Możecie mi zaufać, jestem ekspertką).

Ten potwór siedzi w drugim rzędzie zatłoczonych trybun w czasie naszego meczu koszykówki drużyn mieszanych klas siódmych i wygląda zupełnie normalnie. Jeśli pominąć fakt, że ma na sobie garnitur, a wszyscy pozostali włożyli koszulki z napisami: dalej, izotopy! albo dalej, bobry!, zależnie od tego, której drużynie kibicują. Wygląda normalnie, ale choć sala gimnastyczna jest napakowana po brzegi, otacza go krąg pustej przestrzeni, jakby nikt nie chciał się do niego zbliżyć. Może oni też czują, że jest z nim coś nie w porządku, ale nie są pewni, co dokładnie.

Patrzę, jak pani w jaskrawofioletowym dresie przechodzi przed nim, machając czerwono-czarnym pomponem niebezpiecznie blisko jego twarzy. Jestem pewna, że jeśli nie przestanie, już po niej. Potwory nie lubią, kiedy ktoś narusza ich osobistą przestrzeń.

Dobra, to sobie wymyśliłam. Tak naprawdę nie wiem, co potwory sądzą o osobistej przestrzeni, czy zjadają panie w fioletowych dresach, i nie jestem ekspertką, lecz raczej niechętną amatorką. Chodzi o to, że potwory widzę dopiero od paru miesięcy. Zaczęło się od dziwnego wrażenia, kiedy patrzyłam na kobietę obmacującą awokado na miejscowym targu, a tamten staruszek w Taco Bell, w sandałach z rzemyków, które odsłaniały popękane pięty, wysyłał naprawdę złe fluidy. Podobnie jak wtedy, również i teraz przeczucia nie tyle mi podpowiadają, ile wręcz wrzeszczą na mnie, że ten facet na trybunach nie jest normalny.

Czuję, że drobne włoski na karku stają mi dęba. Przeszywa mnie dreszcz – jak wtedy, kiedy mój młodszy brat Mac wrzucił mi śnieżkę za kołnierz. Odruchowo dotykam turkusowego wisiorka, który przykleiłam taśmą do piersi pod koszulką. Nie powinnam go nosić, kiedy gram, ale jego obecność dodaje mi odwagi.

– Nizhoni!

Poświęciłam prawie cały rok szkolny na próby bycia odważną. Kiedy odeszłam z dużej państwowej szkoły i przeniosłam się do ICCS (skrót od Intertribal Community Charter School – Międzyplemienna Szkoła Społeczna, czyta się „iks”), naprawdę sądziłam, że wszystko się zmieni. A przez „zmieni się” rozumiałam, że będę miała mnóstwo przyjaciół i będę popularna. W końcu każdy uczeń w ICCS jest rdzennym Amerykaninem, zupełnie jak ja. Ale od dwóch lat uczę się w ICCS i nic się nie zmieniło. Wciąż nie jestem popularna i z całą pewnością nie jestem spoko. Jestem po prostu…

– Nizhoni Begay!

Trenerka! Odwracam się gwałtownie, bo oczywiście nie słuchałam (Halo! Potwór!), a ona stoi tuż nade mną. Tak blisko, że za każdym razem kiedy wykrzykuje moje imię, kropelki śliny wylatują jej z ust i uderzają w mój policzek. Ukradkowo wycieram ślinę, próbując nie pokazywać po sobie obrzydzenia, choć to dość obrzydliwe.

Trenerka nie jest potworem, ale też ma problem z przestrzenią osobistą – ciągle włazi w moją. Jest również trochę za niska jak na koszykarkę, ale nikt jej tego nie powie, bo braki we wzroście nadrabia naprawdę donośnym głosem. Pochodzi z plemienia Hopi, więc to nie jej wina, że jest niska. Poza tym jest przerażająca na inne sposoby. Nie martwię się, że zje moje gałki oczne na przystawkę czy coś w tym rodzaju. (Przystawki z gałek ocznych są bardzo popularne wśród potworów. Jeśli chcecie wiedzieć, gdzieś o tym czytałam).

Nauczycielka pstryka mi palcami przed twarzą.

– Czy ty w ogóle mnie słuchasz?

Kiwam głową. Oczywiście kłamię. Poza tym jest przerwa. Nikt nie słucha w czasie przerwy.

– Zostało pięć sekund gry! – wrzeszczy. – Powinnaś skupiać się na mnie – pokazuje dwoma palcami na siebie – i na reszcie drużyny. – Wskazuje na grupkę siódmoklasistów i siódmoklasistek, którzy tłoczą się teraz wokół mnie. – Musisz się skupić.

– Pewnie, trenerko – świergoczę posłusznie, ale jeśli mam być szczera, mogę myśleć jedynie o gałkach ocznych nabitych jak oliwki na wykałaczki, dla łatwiejszego pogryzania.

– W porządku. Davery poda piłkę do środka. Kto się zgłasza do ostatniego rzutu? – pyta nauczycielka.

Podnoszę rękę.

– Ja to zrobię!

Reszta drużyny jęczy z niedowierzaniem.

– Opuść rękę, Nizhoni – rzuca trenerka. – Stoisz tuż obok mnie.

– No tak. – Opuszczam ją. – Ale mogę oddać ostatni rzut.

Nauczycielka patrzy na mnie. Cała drużyna patrzy na mnie. Prostuję się trochę bardziej, żeby robić wrażenie jeszcze wyższej. Nie mam braków we wzroście. W rzeczy samej jestem dobre cztery centymetry wyższa od trenerki.

– Oddam ostatni rzut – powtarzam stanowczo.

– Jesteś pewna, Nizhoni? – szepce Davery.

Davery jest moim najlepszym przyjacielem – no dobra, jedynym przyjacielem – ale w tej chwili wydaje się nieco zaniepokojony. Z troską mruży brązowe oczy za okularami i z namysłem zaciska wargi. Niepewnie przeczesuje dłonią krótko przycięte kręcone włosy.

– To łatwizna – upieram się. – Podasz mi piłkę. Ja będę na końcu pola trzech sekund, świst, Izotopy wygrywają! – Uśmiecham się z dużą pewnością siebie.

Davery jedynie marszczy czoło.

– Czy ktoś inny chciałby oddać ostatni rzut? – Nauczycielka patrzy znacząco na resztę drużyny. Wszyscy wbijają wzrok w ziemię albo patrzą gdziekolwiek, byle nie na trenerkę, bo nikt nie lubi takiego nacisku. – Ktokolwiek? – pyta po raz kolejny, desperacko.

Chrząkam głośno.

– W porządku – mówi z rezygnacją. – Davery podaje piłkę Nizhoni. Nizhoni rzuca. Bądźcie gotowi!

Mój wzrok przyciąga poruszenie na trybunach. To potwór.

Patrzę, jak przeciska się obok innych widzów. Rozpycha się, trąca ich i nawet nie mówi przy tym: „Przepraszam”. To niegrzeczne. Ale też potwory nie słyną z dobrych manier. Niektórzy patrzą na niego ze złością, kiedy przedziera się między nimi, ale większość jedynie odsuwa się na bok, rozciera ramiona, jakby było im zimno, i mamrocze coś do sąsiadów.

Tracę go z oczu, kiedy tłum się podnosi.

Wyciągam szyję we wszystkie strony, próbując zobaczyć, gdzie zniknął wśród krzyczących fanów, ale nie ma go. Zgubił się w morzu czerni i czerwieni.

Trenerka klaszcze w dłonie, gdy rozlega się brzęczyk sygnalizujący koniec przerwy.

Wszyscy w drużynie kierują ręce do środka kręgu, stykają się dłońmi i krzyczą:

– Izotopy!

Okrzyk bojowy dla najgorszej maskotki w historii maskotek – może z wyjątkiem tej jednej drużyny, o której kiedyś słyszałam, nazywającej się Bojowe Pikle. Ale kto w ogóle wie, co to jest izotop? Davery kiedyś próbował mi to wyjaśnić – coś związanego z historią broni atomowej w Nowym Meksyku, bla bla bla – ale usnęłam w połowie.

Trenerka krzyczy. Wszyscy biegniemy na miejsca. Davery jest na środku boiska z piłką w ręku. Biegnę na koniec pola trzech sekund i przygotowuję się do przyjęcia podania.

Próbuję sobie wyobrazić zwycięski rzut, jaki oddam, jak nas uczyła trenerka. Widzę to wszystko: tłum skandujący moje imię, kolegów z drużyny niosących mnie na ramionach wokół boiska, jak mistrza w filmie sportowym. Wszyscy będą mnie znali. Będę gwiazdą! Sława! Chwała!

Jeszcze raz spoglądam szybko na tłum, szukając potwora w garniturze. Nic, nic… Nie, czekajcie…

Jest! Dolny rząd, przy samym parkiecie, kilka metrów ode mnie. Ma czerwone oczy i patrzy prosto na mnie!

Cztery rzeczy dzieją się jednocześnie.

1. Krzyczę.

2. Sędzia gwiżdże.

3. Davery wykrzykuje moje imię.

4. A ja odwracam się do niego dokładnie we właściwej chwili, by piłka uderzyła mnie – łup! – prosto między oczy.