Dziś Dzień Dziecka, a więc święto nas wszystkich – wszyscy bowiem jesteśmy dziećmi naszych rodziców (najbystrzejsze wstępy – tylko na Popbookowniku!). Dlatego redaktorzy i redaktorki postanowili wybrać się w sentymentalną podróż po swoich ulubionych kreskówkach, wspominanych z łezką w oku i uśmiechem.
Dragon Ball
Dzieciaki lat dziewięćdziesiątych – łączmy się! Dragon Ball było pierwszym anime, jakie oglądałam w życiu. Codziennie, przed szkołą, odpalałam RTL7 i wpatrywałam się w przygody Goku. Pamiętam, że kreskówka trwała do 8 rano, a że po południu, gdy leciały powtórki, tata okupował telewizor, to naturalnie nie było wyboru – ja i mój brat spóźnialiśmy się do szkoły. Na szczęście jednak podstawówka była pod domem, więc obyło się bez nagan.
Z uśmiechem wspominam te czasy, te emocje, ćwiczenia „kamehameha” i marzenia o byciu Super Saiyaninką, ale i francuski dubbing oraz tłumaczenia chociażby imion bohaterów – Songo, Szatan Serduszko, Komórczak, Genialny Żółw… Czasem tęsknię do tego beztroskiego siedzenia przed telewizorem, zajadania się płatkami i przeżywania każdej sceny, nie przejmując się wcale, że odcinki ciągną się jak Moda na sukces.
Atomówki
Kto nie zna tych przemiłych trzech dziewczynek oraz profesora, który je stworzył? Ja swoje dzieciństwo kojarzę między innymi z tą bajką. Pamiętam, że jak tylko odpalałam telewizję, to miałam nadzieję, że na Cartoon Network będzie emitowany właśnie kolejny odcinek przygód superbohaterek. Którą z nich lubiłam najbardziej? Niezwykle mocno identyfikowałam się z Bajką, bowiem byłam za dzieciaka taka jak ona – niewinna, uśmiechnięta i wymyślająca co rusz nowe zabawy.
Obecnie lubię niekiedy powrócić do przygód tych trzech małych dziewczynek i powspominać stare czasy. Tylko szkoda, ze te odcinki były takie krótkie – pięć minut to odrobinę za mało, aby wciągnąć się w akcję przedstawianą na szklanym ekranie.
Aparatka
Była niezwykle kochliwą, sympatyczną blondynką z aparatem na zębach. Pamiętacie Aparatkę – produkcję o zakręconej nastolatce?
Kreskówka stworzona przez amerykańską autorkę, Alicję Silverstone, łączyła pokolenia. Wiem to z własnego doświadczenia, bo nie licząc Super świnki, tylko Aparatka skłaniała mnie oraz moją dużo starszą siostrę do wspólnych seansów. Ja drżałam na samą myśl o nadchodzącym dojrzewaniu, ona (najprawdopodobniej) odnajdywała własne problemy w nieco komicznych historiach Sharon Spitz. Fakt, żadna z nas nie nosiła aparatu, ale pierwsze zauroczenia, rosnący biust, miesiączka, problemy z przyjaciółmi, rodzeństwem czy rodzicami dotyczyły nas w równym stopniu, co animowaną bohaterkę.
Może nasze życie było mniej szalone, multikulturowe, może dorastałyśmy w odrobinę innych realiach – nie amerykańskiego przedmieścia z małymi domkami, a polskiego blokowiska – jednak ciągle potrafiłyśmy odnaleźć się w przygodach Aparatki.
I nie ukrywam, to właśnie ten serial zainspirował mnie do wielu życiowych decyzji, na przykład przejścia na wegetarianizm (podobnie jak Sharon w piątym odcinku pierwszego sezonu).
Teraz z rozrzewnieniem i sporą dawką nostalgii wspominam, jak szalone, surrealistyczne oraz dziwne było dojrzewanie – w serialu, ale także w prawdziwym życiu.
Smerfy
Kojarzycie urocze niebieskie istotki, które w prawie każdym odcinku chce ukraść niecny Gargamel ze swoim futrzastym pomagierem, czyli kotem Klakierem? Bajkę o Smerfach kojarzę z wieczornych dobranocek, które nadawane były około dziewiętnastej na TVP. Uwielbiałam tę kreskówkę z wielu powodów. W każdym odcinku bohaterowie przeżywali wiele przygód, a poza tym łato można było z nich wynieść jakąś naukę na przyszłość.
Przyznać muszę, że zazdrościłam Smerfetce tego, że ma wokół siebie tylu zalotników. Podobał mi się sposób dobrania imion dla poszczególnych Smerfów, które oddawały ich charaktery – na przykład Ciamajda, któremu praktycznie nic nigdy nie wychodziło, czy też Ważniak, który chodził wiecznie obrażony.
X-Men: Ewolucja
Kiedy już trochę podrosłam, a rodzice w końcu zdecydowali się na Cartoon Network, namiętnie śledziłam X-Men: Ewolucję. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że kreskówka powstała na podstawie komiksów – po prostu oglądałam ją ze względu na świetnych, dających się lubić bohaterów, ciekawe i różnorodne supermoce, zwroty akcji, oraz dlatego, że była ładna.
X-Men: Ewolucja opowiadało historię nastolatków, a ja sama, w wieku zawrotnych 9 lat, chciałam być taka, jak oni. Myślałam sobie, że mam potencjał (choć wtedy nie znałam słowa „potencjał”) i za kilka lat będę równie przebojowa. Często także próbowałam sprawdzać czy przypadkiem nie posiadam mocy podobnych do tych Jean Grey. Niestety, okazałam się zwyklakiem.
Tutenstein
Bajkę tę odkryłam zupełnie przypadkiem. Opowiada ona o młodziutkim faraonie, który mając dziesięć lat umarł i został zmumifikowany. Pewnego dnia trafia do muzeum, w którym pomaga sympatyczna dziewczynka, Cleo. Bohaterowie zaprzyjaźniają się ze sobą, chociaż jest to relacja pełna kłótni i sporów. Dodatkowo towarzyszy im wierny sługa, Tuta, kot. W każdym odcinku postaci przeżywają kolejne barwne przygody i wpadają w większe i mniejsze tarapaty.
Tutenstein to sympatyczna bajka dla młodszych i starszych widzów. Co najmniej część z odcinków można obejrzeć na YouTube po polsku. Postać młodego faraona jest stworzona w dość humorystyczny sposób, więc nie raz i nie dwa na waszych twarzach zagości szeroki uśmiech.
Awatar: Legenda Aanga
Nie wiem dokładnie, w jakim momencie mojego dzieciństwa nastąpił przeskok na bardziej „dojrzałe” bajki. Jednak kiedy to się stało, to właśnie Awatar: Legenda Aanga był na pierwszym miejscu wśród moich ulubionych. Stało się to głównie za sprawą niebanalnej fabuły, która nawet dziś, po tylu latach, potrafi zaskoczyć i niesamowicie wciągnąć. Wątki humorystyczne i czysto rozrywkowe przeplatają się tam często z głębokimi rozważaniami nad moralnością. Możemy być świadkami przemian grupy głównych bohaterów, dzięki temu czujemy z nimi większą więź. Ciekawie przedstawiona jest tam walka i relacje pomiędzy żywiołami, których reprezentantami są cztery narody, na których terenie dzieje się cała akcja. Bajka ta na stałe zagościła w mojej netflixowej bibliotece, lubię do niej wracać i odkrywać na nowo jej piękno i niezwykłość.
Reksio
To przesympatyczna bajka o małym piesku o imieniu Reksio. Akurat ją darzę sporym sentymentem, również z tego względu, że na cześć głównego bohatera nazwałam własnego czworonoga. Jest to taki typ bajki, q której nie pada żadne słowo (chyba że weźmiemy pod uwagę szczekanie poszczególnych psiaków). W sumie słowa są tu zbędne. Najważniejszą rolę odgrywa przekaz, bowiem każdy odcinek niesie ze sobą jakąś życiową naukę. Na swojej drodze Reksio spotyka wiele różnorodnych osób/postaci – jedne są przyjazne, drugie chcą go w pewien sposób oszukać czy wykorzystać, jednak za każdym razem nasz ulubieniec wychodzi na prostą. Nie ma w tej bajce brutalności, przemocy, a jej oglądanie w najmniejszym stopniu nie męczy.
Wilk i Zając
A właściwie Nu, pogodi! co po polsku brzmi trochę jak mała groźba, „No, poczekaj!” to radziecka, później rosyjska kreskówka, będąca zootopią opowiadającą o wiecznej pogoni Wilka za, w teorii, sympatycznym Zającem. Dlaczego teoretycznie? Dziwnym trafem zawsze ochoczo dopingowałam Wilka, który mimo że przedstawiony był jako chuligan o raczej miernej inteligencji i nienajlepszych manierach, budził moją sympatię w dużo większym stopniu, dlatego chciałam, by w końcu udało mu się dopaść długouchego cwaniaka.
Bajka jest idealna dla dzieci od najmłodszych lat, mało tam bowiem mówienia, a nawet bez polskiego dubbingu (jako dziecko oglądałam ją po rosyjsku) wszystko jest łatwe w zrozumieniu tak, że równie dobrze postacie w niej występujące mogłyby być nieme.
Dziesięciominutowe odcinki pełne są przezabawnych gagów, podczas których albo Wilk poluje na Zająca, albo ten w odpowiedzi nie tylko stara się uciec, ale wręcz unieszkodliwić Wilka, często nasyłając na niego inne pojawiające się w bajce zwierzęta (i nie tylko, w jednym odcinku Wilk musi zmierzyć się z oszalałym, agresywnym robotem, ganiającym go po muzeum). Jak łatwo się domyślić, nasz drapieżny antybohater to wielki pechowiec, któremu nic nigdy się nie udaje, nieustannie ulega wypadkom i kontuzjom, Zając natomiast jest jakby w czepku urodzony i jakimś cudem zawsze wychodzi cało z zastawionych na niego pułapek.
I choć brzmi to strasznie sztampowo, postacie wykreowane są nieco propagandowo (zły wilk to hultaj, by nie powiedzieć gorzej, dlatego też jest nieudacznikiem, długouchy to natomiast wzorowy obywatel), jednak mimo to do dzisiaj z chęcią wracam do tej radzieckiej bajki, z uśmiechem przypominając sobie perypetie tytułowych zwierzaków.
Hong Kong Fu-i
Bycie dzieckiem lat 90. XX wieku jest fajne, ponieważ częścią naszego dzieciństwa była stacja Cartoon Network, a dzięki niej mogliśmy oglądać wiele kultowych kreskówek od Hanna Barbera, które pamiętają także nasi rodzice.
Jednak tym razem nie wspomnę wam o takich oczywistych oczywistościach jak Flintstonowie czy Jetsonowie, a o nieco zapomnianym dziś mistrzu wschodnich sztuk walk – Hong Kong Fu-i.
Poniekąd rozumiem małą rozpoznawalność tytułu, ponieważ serial ten ukazał się w 1974 roku i doczekał się raptem jednego sezonu, na który składało się 16 epizodów, podzielonych na dwie odrębne historie.
Do Polski trafił jednak dopiero w 2001 roku i dla mnie, osoby wychowanej na filmach takich jak Wejście Smoka, Karate Kid czy Mortal Kombat, był to strzał w dziesiątkę. Sama fabuła budzi jednak skojarzenia z Supermanem, ponieważ każdy odcinek zaczyna się na posterunku policji, gdzie śliczna telefonistka Rosemary przyjmuje zgłoszenia o przestępstwach mających miejsce w okolicy. Niestety, piastujący funkcję sierżanta Flint nie jest typem, który rzuca wszystko i rusza od razu na akcję. Jednak de facto nie musi, ponieważ większość pracy odwala za niego będący na stażu Pacek. Chciałby on pracować w policji, lecz przełożony obsadził go w roli woźnego. Dlatego kiedy nadarza się okazja, wymyka się, aby w przebraniu mistrza kung fu udowodnić swoją wartość.
Nietrudno jednak zauważyć, dlaczego Pacek nigdy nie otrzymał awansu. Otóż jest on dość niezdarnym psem i tak naprawdę większość przestępców wręcz dosłownie wpada w jego ręce dzięki sprytowi Spota — kota, który zawsze towarzyszy Packowi. Chociaż nierzadko prowadzi to do komicznych sytuacji, w dzieciństwie najbardziej imponowało mi to, że Hong Kong Fu-i ma encyklopedię na temat wschodnich sztuk walki, a jego samochód może zamienić się w helikopter czy łódkę, gdy tylko Pacek uderzy w chiński gong. No i też nie można zapomnieć o prostej, lecz chwytliwej czołówce.
Kocia Ferajna
Skoro już Hanna Barbera została wywołana do tablicy, to nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o Kociej Ferajnie, która ma nie tylko jednych z bardziej charakterystycznych postaci, jakie poznałem, ale i kapitalne intro.
Kocia Ferajna (znana dawniej w Polsce jako Kot Tip Top) to kolejna oldschoolowa kreskówka, ponieważ była nadawana w latach 1961-1962. Jej bohaterami jest sześć bezpańskich kotów, mieszkających w zaułku. Razem tworzą gang, który za wszelką cenę stara się zarobić pieniądze i wyrwać z biedy. Jednak na ich drodze zawsze stoi posterunkowy Dybek – wzorowy policjant.
A jak już wspomniałem, siłą tej kreskówki są postacie, których nie da się nie lubić i szybko zaczynamy im kibicować. Oczywiście, najmocniej Tolkowi Cackowi, który wyróżnia się swoją elegancją, elokwencją i sprytem. Jednak każdy z kotów jest na swój sposób wyrazisty. Benka będziecie pamiętać ze względu na jego wielkoduszność, charakterystyczny wysoki głos czy talent do gry na harmonijce. Z kolei Hyś zapadnie w pamięć za sprawą swojego lenistwa, lecz kiedy trzeba to tak jak bawidamek Lalek, ruszy na pomoc Tolkowi i reszcie grupy. Kocia Ferajna to paczka, której poczynania chce się śledzić, dlatego nie dziwi mnie to, że doczekała się trzech filmów pełnometrażowych, z czego dwa powstały dawno po premierze oryginalnego serialu, bo w 2011 i 2015 roku.
Laboratorium Dextera
Och, Dexter – młody geniusz, który nauczył mnie języka francuskiego (zobaczcie sami, któż lepiej wypowie te magiczne słowa OMELETTE DU FROMAGE) i tego, że młodsze rodzeństwo zawsze uprzykrza życie i jest skłonne niszczyć wszystkie rzeczy, począwszy od zabawek, skończywszy na tajnym laboratorium. Tak, Dexter ma ukryte w pokoju gigantyczne labo, w którym jego starsza siostra Dee Dee co rusz coś rozwala, psuje lub sabotuje kolejny tajny projekt.
Świetna zabawa gwarantowana była przez wartką, żywą akcję oraz wyróżniających się, charyzmatycznych dziecięcych bohaterów. Laboratorium Dextera bawi bez względu na wiek – do tej pory zdarza mi się obejrzeć jeden odcinek na YT w ramach rozrywki i odprężenia w pracy. 😀
Z informacji praktycznych: bajka była emitowana na kanale Cartoon Network, a za jej produkcję odpowiadał jest Genndy Tartakovsky – współtwórca takich tytułów jak Samuraj Jack, Gwiezdne wojny: Wojny klonów czy wspomnianych już u nas Atomówek, a także reżyser filmu animowanego Hotel Transylwania.
Scooby Doo, gdzie jesteś?
Horrory to gatunek produkcji, których raczej nie powinno się pokazywać dzieciom. Mimo to 52 lata temu powstał serial, który można było zaprezentować pociechom i przekazać swoją miłość do takich postaci jak Frankenstein czy Hrabia Dracula. Ten eksperyment wytwórni Hanna Barbera się udał i do dziś powstają nie tylko kreskówki, ale i produkcje pełnometrażowe z udziałem Tajemniczej Spółki. Jednak uważam, iż to ten pierwszy serial jest tym najlepszym, aczkolwiek muszę się przyznać, iż w pewnym momencie znałem go tak dobrze, że faktycznie, gdy miałem 8-9 lat, wywoływał u mnie koszmary.
Jednak patrząc z perspektywy czasu, potwory z późniejszych serii były bardziej odjechane, a co za tym idzie: straszne (Doktor Trumniak do dziś powoduje u mnie gęsią skórkę), a pierwsi przeciwnicy budzili u mnie fascynację i chęć zostania łowcą potworów.
Finalnie pogromcą duchów nie zostałem (choć ewidentnie DNA Kudłatego jest we mnie silne), ale za to stałem się miłośnikiem horrorów. A to by się nie udało, gdyby nie te wścibskie dzieciaki i ich przebrzydły pies SCOOBY DOOBY DOO.
Krecik
Seria filmów o przesympatycznym kreciku podbijała serca dzieci już od końcówki lat 50. XX wieku. Pochodzący z Czech (czy właściwie, z Czechosłowacji) niewielki ssak przeżywał mniejsze lub większe przygody, a przy okazji uczył młodych widzów pozytywnych postaw, choćby uczynności, koleżeństwa czy zaradności.
Jak niejedna „stara” bajka, Krecik nie posiadał właściwie żadnych dialogów, zastępując kwestie mówione prostymi dźwiękami i westchnieniami. Wyjątkowo ciepło wspominam właśnie charakterystyczne „ah-yoo”, które – zależnie od intonacji – mogło oznaczać zaskoczenie, zawód czy wątpliwość.
Kilkanaście lat temu Krecik był jednym z moich bajkowych idoli (zaraz obok Ekipy Scooby’ego oraz Bolka i Lolka) i nawet obecnie, przypominając sobie stare filmy na potrzeby tego materiału, naprawdę dobrze się bawiłam podczas seansu.
Yattaman
Podsumować, o czym właściwie opowiada Yattaman, nie jest łatwo. To jedna z tych zakręconych, absurdalnych produkcji, których nie da się pokochać – ot, dwójka dzieciaków, tytułowych Yattamanów, broni świata przed zakusami Bandy Drombo, poszukujących części magicznego artefaktu, aby dorwać się do największego złoża złota na świecie. Bynajmniej nie poszukują go w celach humanitarnych czy altruistycznych. Każda ze stron konfliktu korzysta przy tym z dużych robotów (chociaż ten „przestępczy” zwykle jest dość niskobudżetowy i na końcu odcinka wybucha), nieraz produkujących również mniejsze robociki, mające zapewnić zwycięstwo.
Yattaman to jedna z tych bajek, które doskonale kształcą miłość do absurdu oraz wielkich robotów. A także budzą pragnienie nabycia jojo albo kendama. No i do obcisłych kombinezonów, berecików oraz przepasek na oczy. Jeśli nie znacie, warto to zmienić – na podstawie tego anime powstał również pełnometrażowy film aktorski.
Świat według Ludwiczka
Ludwik „Ludi” Anderson to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci z kreskówek mojego dzieciństwa. Któż z nas nie kojarzy tego uroczego i okrągłego chłopca? Mieszka on wraz z rodzicami i młodszym bratem Tommym w Cedrowej Górce. Jego ojciec, Andy, to weteran wojenny, który przy każdej okazji opowiada swoim synom o doświadczeniach z armii. Ora jest spokojną i ciepłą kobieta, która jako typowa gospodyni dba o dom oraz cierpliwie znosi pomysły swoich dzieci i męża.
Ludwiczek, jak na ośmiolatka, odznacza się mądrością, ciekawością świata i… sarkazmem. Kreskówka kipi inteligentnym humorem, co może niektórych wprawiać w zakłopotanie. Serial skierowany jest głównie do dzieci, a zawiera żarty, które zrozumie tylko dorosły. Ta pełna ironii produkcja jest jednocześnie bardzo pouczająca. Porusza takie tematy jak pierwsza miłość, śmierć i przeżywanie żałoby, a także pochodzenie dzieci. Jest to jedna z tych kreskówek, przy których świetnie będzie się bawić cała rodzina.
Tym, co mi najbardziej podobało się w tej bajce, była jej prawdziwość. W porównaniu chociażby do opisywanej przeze mnie wyżej produkcji Odlotowe agentki nie było kolorowo i cukierkowo. Przemycane między żartami wartości oraz gorzkie lekcje sprawiały, że chętnie wracam do tego tytułu po latach. Cieszę się, że właśnie takie kreskówki jak Świat według Ludwiczka ukształtowały moją osobowość.
Jako ciekawostkę dodam, że przygody Ludwiczka powstały na podstawie autentycznych historii z dzieciństwa opowiadanych przez Lou Andersona – amerykańskiego komika. Jest on współtwórcą kreskówki i użycza głosu tytułowemu bohaterowi.
Czarodziejka z Księżyca
Czarodziejka z Księżyca uczy wartości przyjaźni, wsparcia, jak i tego, że bohaterką oraz księżniczką może okazać się ta ciapowata, wiecznie spóźniająca się na lekcje dziewczyna z jednymi z najgorszych ocen w szkole. Chociaż bowiem nie spełnia społecznych wymagań, serce ma tak ogromne, że z całych sił bronić będzie tych, których pokochała. Trudno nie pragnąć być taką właśnie Usagi Tsukino i mieć tak wspaniałe przyjaciółki.
Przyjaźń, oddanie, niezłomność w kryzysie oraz wsparcie – tak, w skrócie, można by opisać relację łączącą pięć głównych bohaterek Czarodziejki z Księżyca, anime zrealizowanego na podstawie mangi. To również jedna z tych historii, które doskonale towarzyszą nam przez całe życie – niezależnie od wieku bowiem, znajdziemy w niej wciąż rezonujące z naszymi potrzebami wątki.
Przyznaję, regularnie wracam do tego serialu z lat 90., aby go ponownie obejrzeć i, chociaż przecież wiem, jak się kończy, wzruszać się, niepokoić o bohaterki czy zupełnie rozklejać w co bardziej doniosłych momentach. Magia Księżyca wciąż działa.
Chojrak – tchórzliwy pies
Chojrak to wyjątkowo rozpoznawalna pozycja wśród seriali animowanych dla dzieci. Opowiada o różowym psie, tytułowym Chojraku, który mieszka w miasteczku o wyjątkowo ciekawej nazwie Nowhere. Główny bohater nie wiedzie jednak spokojnego życia, ponieważ musi chronić swoją rodzinę przed różnymi maszkarami i duchami, które nawiedzają zapomniane przez Boga miasteczko.
Swojej sławy kreskówka nie zawdzięcza jednak uroczym postaciom lub pochłaniającej historii. Kołem zamachowym tego nietypowego dzieła jest wyjątkowo niepokojący klimat oraz wprowadzanie stworów i postaci, które mogłyby konkurować z niejednym antagonistą pełnoprawnego horroru. Do dziś zastanawiam się kto, w siedzibie Cartoon Network zezwolił na puszczanie tej animacji w godzinach największej oglądalności kanału.
Sam bardzo dobrze pamiętam oglądanie perypetii Chojraka u dziadków w jesienne popołudnia, co dodatkowo nadaje moim wspomnieniom zabarwienia grozy. Są to jednak wspomnienia, które w jakiś niewytłumaczalny sposób kuszą, aby wrócić do niepokojącego klimatu miasteczka Nowhere i jeszcze raz, tym razem już jako dorosły, zgłębić mroczną historię zawartą w krótkich odcinkach tego „dziecięcego horroru”.
Ed, Edd i Eddy
Gdybym miała opisać dwoma słowami moje dzieciństwo byłyby to Cartoon i Network. To kultowe studio wypuściło wiele świetnych seriali animowanych, ale moje serce skradła animacja Ed, Edd i Eddy.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać głupkowatą, nic niewnoszącą rozrywką… i właśnie tak jest! Nie ma w tym niż złego, ponieważ dla dzieciaka to miała być po prostu frajda. Niedbała kreska i olewcze podejście do tła ma swój urok i według mnie, właśnie to wyróżnia Edków na tle innych produkcji. Rzekłabym nawet, że mamy do czynienia z awangardą!
Przede wszystkim dubbing jest mocną stroną tej serii, dopasowany do postaci i nie sprawia, że mam ochotę zasłaniać uszy (jak w co poniektórych animacjach). Wyłapałam też sporo żartów dla starszej widowni – no sprośne chłopaki, te nasze Edki. No właśnie, nasze trio! Według mnie nie ma bardziej charyzmatycznej drużyny od nich i z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że nauczyłam się od nich bardzo dużo (o czym nie zdawałam sobie sprawy). Ed pokazał mi, że nie warto przejmować się opinią innych i zachęcił do czytania komiksów (i ten stan utrzymuje się po dziś dzień). Edd zaraził mnie swoją ciekawością do świata i nauki, to właśnie pod jego wpływem poprosiłam rodziców o mikroskop! No i mój ulubieniec, który zaraził mnie sprytem, pewnością siebie oraz przedsiębiorczością – Eddy! Czyli to nie do końca głupia bajka.
Odlotowe agentki
Na co dzień uczennice liceum w Beverly Hills, po godzinach superagentki ratujące świat przed złoczyńcami. Sam, Clover i Alex to nie tylko piękne, ale i zdolne dziewczyny, które pracują dla tajnej Światowej Organizacji Ochrony Ludzkości (WOOHP). Ich szef, Jerry, dostarcza im wiele innowacyjnych gadżetów, dzięki którym młode licealistki mogą walczyć ze złem. Jednocześnie muszą być zwykłymi nastolatkami, które zakochują się i rywalizują z nielubianą przez siebie Mandy.
Francusko-angielski serial, który przez wiele lat był emitowany przez Jetix, Disney XD i Disney Channel to ciekawa, zabawna i dobrze zrobiona produkcja. Choć kierowana była głównie do dzieci, niosła za sobą przesłanie o sile przyjaźni i przewadze dobra nad złem.
Zagadki, z którymi musiały zmagać się dziewczęta były tak bardzo wciągające, że pędziłam po szkole jak najszybciej do domu, by obejrzeć nowy odcinek. Wraz z koleżankami utożsamiałyśmy się z bohaterkami, marząc by być choć w połowie tak mądre jak Sam, piękne jak Clover i sprytne jak Alex. Była to jedna z ulubionych bajek dzieciństwa!
Spider-Man: The Animated Series
Spider-Man to jeden z tych bohaterów, którzy łączą pokolenia. Wielu rodziców może kojarzyć kreskówkę z lat 70., z charakterystyczną piosenką „Spider-Man, Spider-Man. Does whatever a spider can”. Jednak dla osób urodzonych w latach 90. XX wieku jedyną, słuszną czołówką jest ta pochodząca z kreskówki Spider-Man: The Animated Series, w której słychać gitarę i przetworzony głos należący do Joe Perry’ego z Aerosmith.
Animacja była nadawana w kilku stacjach, między innymi na Canal +, TVP2 czy w końcu Fox Kids. W serialu śledziliśmy przygody Petera Parkera, ale już jako doświadczonego superbohatera, ponieważ początkowo nie jest wyjaśnione, jak otrzymał on swoje moce. Z czasem jednak odcinki, które są adaptacją komiksów (głównie serii Untold Tales of Spider-Man) zaczęły być bardziej spójne i skupiały się na konkretnych wątkach, co pomogło się zżyć się z postaciami i zaangażować w śledzenie kolejnych odcinków.
Dlatego ubolewam nad tym, że Spider-Man TAS został anulowany i kończy się nieprzyjemnym cliffhangerem, związanym z Mary Jane Watson, w której podobnie jak Peter, byłem zakochany. Jednak Spider-Man The Animated Series darzę sentymentem także dlatego, iż w serialu występuje cała plejada znanych postaci, począwszy od wrogów jak Morbius, Zielony Goblin, Dr. Octopus czy Venom, po sojuszników jak X-Meni, Kapitan Ameryka, Iron Man czy Fantastyczna Czwórka. Dzięki temu już w latach 90. można było stać się fanem uniwersum Marvela i marzyć o Marvel Cinematic Universe, a też Spider-Man: The Animated Series jako pierwszy dał Peterowi Parkerowi możliwość spotkania swoich alter ego z innych wymiarów czasowych.
Do dziś jest to jedna z moich ulubionych kreskówek wszechczasów i nie zmieni tego nawet fakt, że występuje w niej cenzura, na skutek której na przykład broń palna została zastąpiona laserową, a Spider-Man musiał lądować na dachach tak, by nie zranić ptaków.
Zestawienie stworzyli: Paulina Korek, Filip Linski, Paulina Komorowska-Przybysz, Grzegorz Cyga, Patrycja Wieleba, Klaudia Ciurka, Agata Włodarczyk, Karol Riebandt, Ola Dąbrowska, Asia Augustyn i Adrianna Dworzyńska.