Kiedy Synowie Ragnara odeszli w bardzo dziwny sposób, zostawiając po sobie pustkę i zrezygnowanie, nic nie zapowiadało, że jeszcze doczekamy się dobrego serialu o wikingach. Widzowie pokochali brutalne opowieści o najeźdźcach z północy, bo to niczym odległa historia z fantastycznych światów grimm dark. Po dziewięciu latach od emisji oryginalnych Wikingów, serial wraca w nowej odsłonie, z nowym producentem. Netflix uznał, że legenda musi trwać, ale czy słusznie?
Wikingowie: Walhalla to spin off, a w zasadzie pewna kontynuacja serialu-matki Wikingowie, który (moim skromnym zdaniem) miał fatalne zakończenie. Obawa, że znów coś pójdzie nie tak była słuszna, szczególnie że Netflix czasami wskrzesza niepotrzebne pomysły. Ciekawość wygrała.
Serial składa się zaledwie z ośmiu odcinków, co mocno skraca przestrzeń na fabułę – kończy się, nim na dobre się zacznie. Sezon pierwszy to bardziej origin story dla bohaterów, swoiste rozstawienie pionków na planszy, ustanowienie tła historyczno-politycznego dla przyszłych wydarzeń. Napawa to optymizmem co do kolejnych odsłon Wikingów, ale też zostawia pewien niedosyt.
>> Polecamy: Koniec sagi synów Ragnara? „Wikingowie” — recenzja sezonu 6B <<
Historia to nie bajka
O ile Wikingowie byli serialem opartym głównie na podaniach i legendach z domieszką faktów, o tyle Walhalla czerpie ze źródeł historycznych i stara się przedstawić losy znanych władców i wojowników. Fabuła skupia się na Leifie Eriksonie (Sam Corlett) oraz jego siostrze Freydis Eiriksdottir (Frida Gustavsson), dwójce Grenlandczyków, którzy przy okazji prywatnej vendetty trafiają do Kattegat, w sam środek polityczno-społecznego sporu. W życie rodzeństwa wkracza Harald Sigurdson (Leo Suter), pochodzący w prostej linii od Haralda Pięknowłosego (Peter Franzén w serialu Wikingowie).
Cała trójka pragnie dla siebie czegoś innego. Freydis szuka zemsty na chrześcijańskim wikingu, stąd też cała podróż z Grenlandii na Półwysep Skandynawski, do dawnej ojczyzny. Jej brat, Leif, towarzyszy jej w tej wyprawie, bo jest niesamowitym żeglarzem, ale też szuka sposobu, aby zapracować na swoje imię i nie być już utożsamianym z Erikiem Czerwonym – wojownikiem o złej sławie, zesłanym na banicję za morderstwa. Natomiast Harald, wspierając króla Danii (Bradley Freegard) oraz odwet na Anglikach za wybicie wszystkich Wikingów na wyspach, chce stać się królem całej Norwegii, jednoczesnie pozbawiajac tego tytułu starszego brata przyrodniego, Olafa Haraldsona (Jóhannes Haukur Jóhannesson), zwanego również Świętym Olafem.
I tylko zbieg okoliczności sprawia, że ta trójka bohaterów musi ze sobą współpracować, aby osiągnąć postawione sobie cele.
Czy wikingowie mieli ciemny kolor skóry?
Wikingowie: Walhalla postanowili być nieco bardziej liberalni w kwestii obsady i oczywiście poróżnili tym fanów. Chociaż fandomy chyba zaczynają się przyzwyczajać, bo w internecie nie zawrzało, ale pojawiły się głosy twórców tłumaczących swoją decyzję. Chodzi oczywiście o postać Jarla Haakona, w którą wcieliła się Caroline Henderson. Debatowano, jak bardzo było prawdopodobne, żeby osoba rasy mieszanej zdobyła tak wysoką pozycję w czasach wikingów, i czy w ogóle miała prawo istnieć. Serial tłumaczy to gdzieś między słowami i nie jest to aż tak absurdalne, jak mogłoby się wydawać. Historycznie Jarl Haakon był białym mężczyzną, ale fikcyjną postać w serialu zlepiono z kilku osobowości i nie należy się dopatrywać stuprocentowego odzwierciedlenia.
A skoro już o obsadzie mowa, muszę przyznać, że ta wypada całkiem nieźle. Aktorzy dają radę, pojawia się kilka znanych twarzy – Jóhannes Haukur Jóhannesson, którego można pamiętać z Gry o tron czy Ostatniego królestwa oraz Pollyanna McIntosh (The Walking Dead) w roli królowej Ælfgifu (znana również jako Ælfgifu z Northampton), żony Knuta, króla Danii.
Zachwyt nad serialem-matką
To, co było niezwykłe w pierwszym sezonie Wikingów, to pokazanie codziennego życia, obrzędów i zwyczajów, jakie panowały w nordyckich społecznościach. Wszystkie krwawe ofiary dla bogów, wchodzenie młodych chłopców w dorosłość (Bjorn dostający swoją pierwszą bransoletkę od jarla). Do tego te mniejsze walki i spory między Ragnarem i Rollo. Ogółem, pierwsze sezony były bardziej mistyczne i spójne. Kiedy fabuła przeniosła ciężar na synów Ragnara, pojawiły się ogromne przeskoki czasowe, które szarpały wątki na kawałki i nawet rozciąganie serii na dwie części nie pomogło.
Miałam więc obawy przy Walhalli. Nie wiedziałam, w którą stronę pójdzie serial. Czas akcji przeskoczył o sto lat do przodu, kiedy to duża część Norwegii i Danii była już chrześcijańska, a co za tym idzie: władcy, pod banderą Boga, próbują zetrzeć na pył pozostałości starej wiary. Tę walkę widać gdzieś na drugim planie, wraz z dylematami moralnymi i religijnymi bohaterów. I jest to też powód, który niestety zabrał pogańską mistyczność z serialu – pozostałości pokazywano jeszcze w świątynnym kompleksie Uppsala, odgrywającym istotny element w fabule, choć nie tak często, jak w oryginalnej serii
Walhalla również nie obyła się bez przeskoków fabularnych. Na szczęście robi to z wyczuciem i sporadycznie – nie ma wrażenia urwania wątku. Jest to zrozumiałe, skoro serial dostał zielone światło i fundusze zaledwie na osiem odcinków (już Wikingowie przy dziesięciu wydawali się niezwykle krótkim serialem). Dobra konstrukcja fabularna wybacza tę drobnostkę.
Nie da się uniknąć porównania Walhalli do Wikingów – nowy serial wypada gdzieś pomiędzy bardzo dobrym startem pierwszego, a bardzo złym jego końcem. Zakończony świetnym cliffhangerem pozwala mieć nadzieję na kolejny świetny sezon w przyszłości.
Kolejni wikingowie, kolejne zachwyty?
Mam nieodparte wrażenie, że jednym z powodów nakręcenia nowej serii była mnogość rekwizytów i scenografii, która została po Wikingach. Kattegat jest tak bardzo swojskie, bo w końcu zafascynowany widz spędził w nim osiem lat. Ponownie wygląda to niezwykle autentycznie, a świetnie dopracowane kostiumy oddają klimat autentyczności. Królowa Emma, nosząca kolejny raz tę samą suknię, zbroje głównie skórzane, bo mało kogo stać na inne, fryzury i ogólna prezencja postaci, dobrana do statusu społecznego – to tylko kilka plusów, jakie jestem w stanie wymienić.
Polityczne zagrania, intrygi na angielskim dworze, rządy twardą ręką i brutalne odwety. Wikingowie: Walhalla to godny następca, który powinien zapełnić pustkę po serialu-matce. Pozostał klimat jednocześnie ukazując zmiany w Europie na poziomie politycznym, religinym, zwyczajowym i społecznym. Życzę sobie, by utrzymał poziom, a Netflix nie kazał zbyt długo czekać na drugi sezon.