Z Supergirl, jak z każdym serialem należącym do Arrowverse, bywa różnie – raz ma naprawdę dobre odcinki, a czasami… Dłuży się, nuży i widz się zastanawia, po co ten epizod tak naprawdę powstał. Chyba tylko po to, aby dobić do wyznaczonej przez twórców i The CW liczby.
Pierwszy sezon Supergirl nie należał do najlepszych, aczkolwiek moje zainteresowanie nim rosło z każdym kolejnym odcinkiem, gdyż im dalej, tym były one lepiej zrobione i po prostu ciekawsze. Za to druga odsłona była wspaniała – interesująca, z wartką akcją i sporą dawką humoru. Umówmy się, uniwersum Arrowverse ogląda się dla: a) bohaterów, b) dawki śmieszności i odniesień do popkultury, c) akcji.
Co można powiedzieć o najnowszej serii Supergirl? Cóż, na pewno okazała się gorsza od poprzedniej. Można ją porównać do czwartego sezonu The Flash, gdzie niektóre odcinki były wspaniałe, inne usypiały widza. Przygody Kary w tej odsłonie nie są tak ciekawe, jak w drugiej, ale pojawiło się kilka epizodów, które na długo pozostaną w mojej pamięci.
Złamane serca
Rozstanie z Mon-Elem, spowodowane wydarzeniami pod koniec drugiej serii Supergirl, sprawiło, że Kara nie jest taka jak wcześniej. Ma dość. Tęskni i cierpi, musiała podjąć bardzo ważną decyzję – uratować ludzkość czy być szczęśliwą u boku mężczyzny, którego kocha. Nie trzeba znać bohaterki, by wiedzieć, jaką opcję wybrała. I mimo tego, że postąpiła słusznie i szlachetnie, nie potrafi dojść do siebie po zniknięciu Mon-Ela.
Dochodzi do wniosku, że bycie Karą to najgorsze, co ją mogło spotkać. Woli życie Supergirl – latanie po mieście i pilnowanie, by ci źli nie rozrabiali. Nie myśli wtedy o tym, że ma załamane serce, skupia się na zadaniu, wykonuje je i rusza dalej. Życie Supergirl jest cudowne, natomiast to Kary nie. Czy bohaterka zrezygnuje z ludzkich przyjemności i będzie się tylko zajmowała pracą dla DEO?
Jej siostra, Alex, także nie ma łatwo, przynajmniej w życiu osobistym. Kocha Maggie, ale coraz bardziej dostrzega, że wybranka jej serca posiada inne priorytety. Jasne, darzy ją głębokim i szczerym uczuciem, ale nie popiera chęci do posiadania potomstwa. Do czego doprowadzi ta różnica zdań? Do złamanego serca, a nawet dwóch.
Tak, miłosne rozterki zajmują sporą część pierwszej części sezonu. Widać Supergirl idzie śladami Arrow i The Flash – zaczyna mocniej skupiać się na uczuciowości bohaterów. A jak wiemy, to nie jest dobry kierunek, miłostki nie są niczym złym, ale w przypadku Arrowverse twórcy za bardzo się na nich skupiają, co doprowadza do obniżenia poziomu obrazu.
Tak też stało się w przypadku tej produkcji. Umęczona Supergirl i rozpamiętująca swoją decyzję Alex to nie to, czego szukam w serialu superbohaterskim. Wątki miłosne są jak najbardziej potrzebne, wiadomo też, że nie samą sielanką protagonista żyje, jednak we wszystkim trzeba mieć umiar. Rozpamiętywanie przez kilka odcinków decyzji nie wpływa dobrze na fabułę – robi się nudno, ckliwie… Niczym w trzecim sezonie The Flash.
Ciekawsze wątki
Na szczęście twórcy poruszyli także kilka innych ważnych kwestii. Jedną z nich jest chociażby sprawa związana z nietolerancją. Maggie w bardzo młodym wieku opuściła domowe pielesze, a wszystko przez to, iż jej ojciec nie akceptował jej miłosnych wyborów. To, że jego córka spotykała się z dziewczynami, uznał za największy z grzechów, latorośl na pewno została opętana przez szatana.
Także James Olsen nie ma łatwo. Jako Guardian chroni niewinnych i staje oko w oko z przestępcami. Podczas jednej z potyczek dochodzi do sytuacji, że jego tożsamość zostaje ujawniona, a policjanci, miast pomóc mu w walce ze złymi, to jego biorą za napastnika. A wszystko przez kolor skóry bohatera. Jak widać, problem nietolerancji stanowi jedną z osi najnowszego sezonu Supergirl.
A jak wyglądają relacje bohaterów? J’onn skupia się teraz na swoim ojcu, który zamieszkał na Ziemi. Niestety spokojny i szczęśliwy żywot nie jest im dany, okazuje się bowiem, że rodziciel Marsjanina cierpi na coś podobnego do ziemskiej demencji. Winn z kolei spotyka swoją matkę. To bardzo złożona relacja, dwójka nie wiedziała się od kilkunastu dobrych lat. Podczas odcinka poświęconego rodzinnym problemom Schotta dowiadujemy się, jak wyglądało jego dzieciństwo. Aż dziw, że wyrósł z niego taki kochany i poczciwy człowiek. A Lena…
Tutaj pojawia się kilka ciekawych twistów, zwłaszcza w relacji Luthorki z Supergirl. Mam wrażenie, że twórcy zaczynają pokazywać nam ciemną stronę bohaterki. W drugim sezonie jawiła się jako pokrzywdzona przez historię i działania brata i matki, tymczasem w trzecim widzimy, że sama także posiada wady, i to całkiem pokaźne. Bardzo możliwe, iż w czwartej odsłonie produkcji Lena jeszcze bardziej namiesza, może o tym świadczyć zakończenie najnowszej serii.
Powroty i nowi przeciwnicy
Muszę przyznać, że w tym przypadku twórcy nie do końca przemyśleli swoją decyzję. Chodzi mi o cały wątek związany z Mon-Elem. Tak, można było się domyślić, iż bohater powróci, nie było wiadomo, w jaki sposób, ale samo pojawienie się go nie okazało się dla mnie żadnym zaskoczeniem. Nie zdziwiłam się także, gdy wprowadzono motyw podróży w czasie – dla Supergirl od rozstania minęło siedem miesięcy, dla Mon-Ela siedem lat.
Mam jednak spory problem z tym, że uraczono nas wątkiem trójkąta miłosnego. Nie będę się nad tym zbytnio rozwodzić, chodzi o sprawę związaną z tym, że Mon-El ma… żonę. Przez większość odcinków widzimy, więc jak biedak wije się niczym ryba na lądzie – kogo kocham, z którą kobietą powinienem być, oddałem swoje serce jednej, ale wciąż czuję coś do drugiej. W pewnym momencie miałam ochotę znaleźć się w świecie Supergirl i pogadać z bohaterem w cztery oczy. No dobrze, nakrzyczeć na niego, zęby wreszcie się zdecydował, bo jego zachowanie zaczyna mnie mocno denerwować.
Sytuacji wcale nie poprawiło zakończenie sezonu, które uważam za najgorsze w całym Arrowverse. Ale o nim później. Teraz skupię się na… antagonistach, a dokładniej antagonistkach tej odsłony. Sam koncept związany z nagłym odkryciem przez mieszkające na Ziemi kobiety ich prawdziwego pochodzenia oraz wprowadzenie wątku dwóch osobowości w jednym ciele był dobry. Natomiast wykonanie, splecenie ze sobą historii i sekwencje starć pozostawiają już wiele do życzenia. Zabójczynie Światów są groźne, niebezpieczne i potrafią oprzeć się atakowi Supergirl. Tylko że w większości przypadków ich działania nie mają większego sensu, jasne – chcą podbić Ziemię, ukarać złych tego świata (siebie nie liczą, bo przecież ona są ucieleśnieniem dobra) i ogólnie niszczyć, palić i zarażać (nazwy antagonistek to Reign, Purity i Pestilence). Widać jednak, że twórcy mieli zaczątek pomysłu na historie Zabójczyń, ale za bardzo rozciągnęli wszystko w czasie i przez to w pewnym momencie widz ma wrażenie, że całość nie ma większego sensu. Do tego dochodzi jeszcze sprawa z matką Kary, miejscem zwanym Argo i cała zabawa w kult.
Too much! Tęsknie za rozwiązaniem, kiedy każdy odcinek opowiadał o innym starciu, przedstawiał odrębną historię i tylko gdzieś tam dotykał głównej linii fabularnej, która tak naprawdę mała znaczenie dopiero pod koniec sezonu.
Finał…
Ostatni epizod powinien wywołać efekt „wow” – walnąć, zniszczyć, wzbudzić ochotę na więcej. Tymczasem ostatni epizod trzeciego sezonu rozczarowuje. Zamknięto większość wątków, choć oczywiście pojawiają się nowe, w końcu musi być cliffhanger, ale prawie żadne z rozwiązań nie przypadło mi do gustu. Po co skupiać się na Mon-Elu i jego miłosnych dylematach, kiedy koniec końców i tak okazują się one nie mieć znaczenia? Jak można pozbywać się jednej z najlepszych postaci serialu? Czemu cała potyczka poszła tak sprawnie? Dlaczego… Dobrze, może powstrzymam się przed dalszym narzekaniem, chyba już wiecie, że finał mi się nie spodobał. Jedynie wątek z drugą Karą wywołał u mnie jakieś zainteresowanie.
Obawiam się o dalszy los serialu. Uszczuplono obsadę, pozamykano najciekawsze historie, mam wrażenie, że czwarta odsłona może mnie rozczarować. Obym się myliła.