Urlop to czas, który chcielibyśmy spędzić jak najprzyjemniej, jednocześnie zapominając o wszelkich zmartwieniach szarej codzienności. Nasze plany są zazwyczaj dalekosiężne: zwiedzimy dużo miejsc, zrobimy sporo zdjęć. Rzeczywistość ma jednak swój koncept na nasz wyjazd. Gdy bierzemy pod uwagę wylot za granicę, może na nas czekać jeszcze więcej niespodzianek, zaś o Polakach na wakacjach powstało już tyle stereotypów, że ciężko jest je zliczyć. Łączenie skarpet z sandałami, wstawanie skoro świt, szybki bieg na plażę z parawanem pod pachą czy też chodzenie wszędzie z reklamówką z wizerunkiem popularnego owada, jakby ten sklep zapłacił nam niezłą sumkę za reklamę. Aleksandra Rumin postanowiła wziąć na tapet wszystkie te stereotypy i umieścić je w środku zabawnej, a czasem przerażającej historii. Bo przecież to właśnie na wyjazdach ma miejsce najwięcej wypadków, prawda?
W poszukiwaniu czterolistnej koniczyny…
Fabuła Zbrodni po irlandzku opiera się przede wszystkim na tym, iż grupa ludzi, którzy nie znają pozostałych osób biorących udział w pewnym konkursie, wygrywa vouchery na wyprawę po krainie jawiącej się im jako miejsce z niezwykle pięknymi widokami, kolorem zielonym, a jednocześnie niezaprzeczalnie brzydką i kapryśną pogodą. Ich pilotem zostaje nie kto inny tylko Tomek Waciak, zmagający się ze swoim alkoholizmem i mający już na koncie sporo makabrycznych przygód (chociażby tę, podczas której jeden z jego podopiecznych spadł z tarasu widokowego!). Wszyscy raźno ruszają w drogę, problemy rozpoczynają się już w momencie ujrzenia pojazdu, jakim będą się poruszać po Irlandii. Tomaszowi przyjdzie się uporać z upierdliwą starszą panią, która wychodzi z założenia, że jest bogata i wszystko się jej należy, prezesem mającym istną obsesję dotyczącą tego, iż ktoś niechybnie czyha na jego życie, a także z upartą pogodą, oferującą tylko różnej intensywności deszcze. Czy ta wycieczka może zakończyć się pozytywnie?
Kolorowo i zabawnie
Po lekturze debiutanckiej powieści Aleksandry Rumin, noszącej tytuł Zbrodnia i Karaś, odczuwałam swego rodzaju niedosyt. Jej lektura okazała się zabawna, czasem mroczna, a gdy dotarłam do końca, chciałam już mieć pod ręką kolejną historię pióra tej autorki. Nie mogłam się doczekać informacji na temat jej drugiej powieści, odczuwałam ciekawość, czy w ogóle zdecyduje się znów coś napisać, więc tym bardziej moja radość była spora, kiedy ujrzałam Zbrodnię po irlandzku w zapowiedziach. Pierwszym, co się rzuca w oczy, jest przepiękna okładka\. Okazuje się oryginalna i wyróżnia się wśród innych, które obecnie często pozostają mocno schematyczne. Postanowiłam sobie, że zapoznam się ze Zbrodnią po irlandzku dopiero na moim wrześniowym wyjeździe, że wtedy ogólna atmosfera okaże się najbardziej sprzyjająca czytaniu, jednak ostatecznie nie wytrzymałam i sięgnęłam po nią wcześniej. Czy warto w ogóle zaczynać przygodę z omawianym tytułem? Oczywiście, że tak. Autorce po raz drugi udało się stworzyć historię, która od pierwszych stron wciąga i nie chce wypuścić ze swoich ostrych pazurów. Czytelnik ma w niej do czynienia z szeroką plejadą bohaterów, a każdy z nich wyróżnia się czymś oryginalnym spośród pozostałych. I tak poznajemy Marię Downar-Wiśniowiecka, powszechnie znana jako Baronowa Raszpla, której nic się nigdy nie podoba – kiedy słońce za mocno grzeje to jest źle, zaś padający deszcz wywołuje jeszcze większą irytację; Teodor Kostrzewa, czyli trzymający się na uboczu lekarz, czy też prezes Jelonek, utrzymujący, że na pewno ktoś będzie chciał go zabić. Cała grupka postaci sprawiła, że nie sposób ich wszystkich nie polubić, nawet tych mniej pozytywnych. W tle gdzieś czai się niepewność związana z przypadkowymi ofiarami, czytelnik zastanawia się, czy wydarzenia przedstawiane przez Aleksandrę Rumin są prawdziwe, czy jednak kryje się za nimi drugie dno. Przyznam szczerze, że nie potrafiłam wymyślić, o co tak naprawdę chodzi w fabule, jednakże rozwiązanie podane przez autorkę w pełni mnie usatysfakcjonowało i w pewien sposób nawet zdumiało, że można coś takiego wymyślić. A na koniec doszłam do wniosku, iż mogłoby się to wydarzyć i w prawdziwym życiu.
Ciekawostki
Pomijając fakt, iż Zbrodnia po irlandzku jest w przeważającej części komedią kryminalną, to można ją odebrać również jako swego rodzaju przewodnik. Powieść ta bowiem została podzielona na kilkanaście rozdziałów, a każdy z nich rozpisany jest jak typowy plan wycieczki – autorka szczegółowo zaplanowała, co nasi ulubieńcy będą zwiedzać w danym dniu. Dzięki temu czytelnik ma możliwość zapoznania się z tym, co warto obejrzeć w Irlandii, zaś sam pilot wycieczki, Tomasz, niekiedy dzieli się ze swoimi podopiecznymi historią danego miejsca. Myślę, że to jeszcze bardziej uatrakcyjnia całą przedstawioną opowieścią.
Poproszę o wadę!
Jak łatwo zauważyć, powyżej zostały wymienione same plusy książki. Czy pojawiły się w takim razie jakieś minusy? W moim odczuciu, jedyną wadą jest niewielka ilość stron. Czytelnik zdąży się wciągnąć w przedstawiane wydarzenia, zżyje się z bohaterami, a tu już następuje koniec historii. Zdecydowanie za szybko!
Podsumowanie
Zbrodnia po irlandzku to na ten moment jedna z lepszych powieści, jakie miałam okazję przeczytać w 2019 roku. Autorka zgrabnie połączyła humor ze zbrodnią, a pomiędzy nie wplotła jeszcze elementy przewodnika. Powieść czyta się szybko, zaś zakończenie zaskakuje i w pewien specyficzny sposób ukazuje to, iż nigdy nie wiadomo, z kim mamy do czynienia. Czekam na kolejny tytuł pióra Aleksandry Rumin!
Tytuł: Zbrodnia po irlandzku
Autor: Aleksandra Rumin
Wydawnictwo: Initium
Liczba stron: 304
ISBN: 978-83-62577-98-9